sobota, 14 listopada 2020

Gniazdujemy.


 Nastepna przeprowadzka. Co rolu wysylazac kartki swiateczna, mam naklejke z nowym adresem…mozna zwariowac. Znajomi sie juz pogubili. Ale…nasza Odyseja dobiegla konca. Juz w zeszlym roku, w momecie przeprowadzki w okolice Waszyngtony, planowalismy to osiasc, ale nie chcielismy, kupowac dom na odleglosc to raz (wthedy jeszce mieszkalismy w Berkshire), a dwa, chcilelismy miec pewnosc, ze “poczujemy” to miejsce. W momecie jak COVID podbijal swiat, my podbijalismy rynek nieruchomosci, I musze przyznac ze czas nam sprzyjal. W okoicy gdzie gdy dom na sprzedaz  pojawia sie na rynky i znika w przciagu 24h, na otwarcie “naszego” domu nie pojawil sie nikt. Sobotu, po piatku w ktorym ogloszono zamkniecie szkol i wiekszosc innych instytucji. Ludize atakowali slepy  (male déjà vu z last 80s dla mnie), a my poszlismy sobie na spacer z psem….Wiedzielismy, ze w ten dzien dom wystawiono na sprzedaz, ale przejezdzajac obok niego pare dnie wczesniej stwierdzilismy, ze ma za maly ogrodek wiec nie warto sie fatygowac. Swiadomie czy nieswiadomie, poszlismy na spacer w kierunku tego domu, no i ze skoro przechodzimy obok, a dom mozna sobie obejrzec (w maskach i rekawiczkach!), to czemu nie. Musze przyznac, ze myslami bylam zupelnie gdzie indziek. Bylismy z Lenoxem na smyczy, wiec mowie T i Victorkowi, wy idzie zobaczyc ten dom, a ja tu sobie postoje z psem. Victor wypadl po paru minutach. “Mamo mamo, chodz bedzie ci sie podobal. Mozesz wejsc do szafy, a ty taka chcialas”😊 No i tak sie zaczelo….tak wiec pierwsze miesiace pandemic, minely nam na negocjacjach, inspekcjach, podpisywaniu niezliczonej ilosci dokumentow, wizytach w banku ….wprowadzlismy sie 6 czerwca,  dzien po naszej 10 rocznicy slubu. Jak sie to w Polsce mawia….jestesmy na swoim. Jestesmy!

Domek nasz jest jednopietrowy, z trzema sredniej wielkosci pokojami na gorze, na dole kuchnia otwarta, i dwa pokoje. Obydwa pokoje na dole maja kominek. Piwnica (bez pajakow, wilgotnosi I dreszczyku emocji przy zejsciu na dol. Moze powinna,m to raczej nazwac “poziomem dolnym”. A wiec tam, mamy pralnie i jeden duzy pokoj/pomieszczenie ktorym zawladna T. Z Victorm robia projekty – co tam ma nie byc! muzyka, telewizja (? po co, mamy na gorze), sport, dodatkowe sofy….niech sobie robia….Ogrodek, nie za wielki, na razie, ciezko opanowac, rosnie tu wszystko na potege, bez sladu i ladu. To plan na przyszla wiosne, teraz to tylko kosimy co sie da. A nie wszystko sie da, bo tak zaroslo. Planow jest duzo, ale teraz to jus bez pospiechu robimy co trzeba, raczej ostroznie , bardziej przemyslanie. Jestesmy na swoim!



niedziela, 2 lutego 2020

O tym ze sczescie moze byc nieraz cale czarne.


Jednym z warunkow, ktore nam Victor postawil w zamian za zgode na KOLEJNA jak to powiedzial przeprowadzke byl pies. Oprocz tego byl rowniez zamiar pomalowania scian swojego pokoju w rozne kolory. Kazda ze scian miala byc w innym kolorze – w gre wchodzily miedzy innyumi kolory – o zgrozo! czarny i rozowy!!! Uffff jakos sie rozeszlo po kosciach. Za to jesli chodzi o psa, to zaraz po przeprowadzce, Victor wybral sie do biblioteki i wrocil z ksiazka, a wasciwie atlasem psow. No i zaczeko sie studiowanie i wybieranie. Zrobilismy pare wycieczek do schronisk dla zwierzat, co ja za kazdym razem przyplacalam zdrowiem, bo serce sie kraja, patrzac w smutne oczy tych czworonogow. Najczesciej na takie wycieczki wybieralismy sie w dwojke z Victorem, a Trent zauwazyla, ze wykrecal sie i spowalnial proces jak mogl. Razu pewnego poklocilismy sie…o co, juz nie pamietam. Jedna z tych standartowych wymian zdan prowadzacych do nikad. Jadac samochodem w ciezkim milczeniu, Trent zaproponowal podjechanie pod schronisko dla zwierzad. “Galazka oliwna” dla mnie. Choc z gory wiedzialam ,ze i tak z psem stamtad nie wyjdziemy, to nie chcialam rozczarowac Victora, ktory byl w jednej chwili gotowy. Zagryzlam zeby, i sobie pomyslalam, ze nie ma to jak na smutek do serca przytulic psa. Niech to bedzie i mala chwilka, bo potem i tak mi serce peknie, ze nie bede mogla tych wszystkich pieskow zaadoptowac. No wiec podjechalismy, wchodzimy, i jest jeden malusienki 2 miesieczny brazowy kundelek. Z wywieszka na klatce, ze adopcja w trakcie. Jak nas zaraz poinformowano, takimi wywieszkami nie mamy co sie przejmowac, bo ludzie “zaklepuja” sobie zwierzeta, a potem po nie nie przychodza. Widzac nasz entuzjazm, zaproponoawano osobiste zapoznanie sie ze szczeniaczkiem, ktore skonczylo sie lezeniem na podlodze calej naszej trojki i pieska. Maz mowi adoptujemy!!!! Spasc nie mogla, bo juz bylam na podlodze. Papiery byly juz dawno wypelnione, bo Victor i ja odwiedzalismy to schronisko juz wczesniej, wiec tylko dla dopelnienia wymogow, zadzwoniono, do rodziny ktora uprzednio wyraziala chec jego adopcji, ale ktora sie jak do tej pory po niego nie zglosila. I co!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Jak dowiedzieli sie, ze chcemy go zabrac do domu tera i zaraz, powiedzieli, ze wsiadaja do samochodu i jada odebrac SWOJEGO psa. Chyba nie trzeba nikomu mowic, jak wszyscy sie czulismy. Victor przestal mowic z rozpaczy. Nieraz wolalabym zeby on swoje uczucia wyplakal, albo wykrzyczal, a on sie po prostu zamyka w sobie. Strasznie to przezylismy. Ale…..cos peklo w T. Od tej pory adopcja psa stala sie jego (bo naszym to byla juz od dawna) top priorytetem. Przeszukiwal internetowo schroniska, czytal o roznych rasach psow, I debatowalismy, czy adoptujemy ze schronisk (ja bylam za tym), czy kupujemy z hodowli psow (za czym T obcjonwal). I tak znalezlism jedna farme w poblizu, specjalizujaca sie w hodowli labradorow, informujaca za psia para jest przy nadzieji!! I chetni do adopcji szczeniaczkow sa proszeni o zgloszenia. A wiec, wstepnie zarezerwowalismy termin na odwiedzenie “oczekujacej suczki”. Pare dni pozniej w drodze do Koscilola znalazlam ogloszene, ze jest akcja adopcji psow. Nie znalismy tej organizacji, ale ze nie mielismy I tak planow na to popoludnie postanowilimy tam pojechac. Piekne cieple popolunie, szkoda bylo siedzic w domu. Na wstepie poinformowano nas, ze skoro nie jestsmy czlonkami i nie wypelnilismy (tysiaca) podan, adopcja nie jest mozliwa, ale jestsmy oczywiscie zaproszeni zeby wejsc poogladac pieski, dotacja mile widziane. Weszlismy, i ON tam byl. Zakochalismy sie na ament. Nie bylo mowy, zeby stamtad wyjsc bez NIEGO. 4-miesieczna psinka, z jakiegos powodu porzucona wraz z braten, ktorego ktos juz zaadoptowal. A wiec podwojnie porzucony. Stal sobie taki radosny i z nadzieja patrzyl na kazdego kto przechodzil. Plan byl taki Victor i ja trzymamy psa, a T porusza niebo i ziemie. Poczatkowo wogle nie chciano z nami rozmawiac, nie ma papierow, nie ma referencji, nikt nie sprawdzil naszy warunkow mieszkaniowych nie i nie. Taki process, trwa 1-2 tygodnie. Powinnismy to wiedziec, jadac tu, bo bylo na stronie internetowej, no i powiedziano nam to przy wejsciu. T pojechal do domu sfilmowc dom i ogrod. Ja dzwonilam do znajmich proszac o bycie pod telefonem, zeby mozna bylo sprawdzic referencje….po czesci  ciesze sie ze jest to sprawdzane  tak dokladnie, bo te zwierzaki sie juz i tak dostatecznie wycierpialy. Boze, jak nieraz widzialam blizne na tych zwierzetach, albo takie lysienie plackowe – niektore zwierzeta byly bezdomnymi psami z Puerto Rico i jak nam powiedziano od slonca wypadla im siersc! instynk morderczy sie odzywa…..To byly 3 godziny strasznego napiecia, ale ludzie z dobrym sercem sa na swiecie. Oczywicie, to co trzeba byl zrobic, zostalo zrobione, ale ta osoba zrobila to “po godzinach” w niedziale, w przyspieszonym tempie, bo widziala, jak bardzo nam zalezalo. Wtedy nasz malutki piesek nazywal sie “UMBERTO” (inspiracja Umberto Eco, Imie Rozy?, rewelcja) i mial zielona apaszke na szyji – “zaadoptuj mnie”, ktora zostala zamienion na niebieska “szczesliwy pies". Z naszym maly szczesciem pojechlismy do sklepu – kobieta z organizacji, ktora pomogla w adopcj, pojechala z nami i objasniala co trzeba kupic ect. Pomimo wielkiej gotowosci, wielotygodniowych przygotowan i otwartego serca, jak stanelismy w sklepie dla zwierzat, to bylismy kompletnei bezradni, pomijajac emocjonalnie (i juz zupelnie bez znaczenia, fizycznie) wykonczeni. “Medalik” z imienim i naszymi numerami telefonu musial byc zalozony od razu. A  imie wybralismy piekne (skromnosc!), piekne – jak dla naszej trojki. Nazwalismy go Lenox, to nazwa miasteczk w korym spedzilismy ostanie 3 lat i oposcilismy z zalem, pozostawiajc wspanialych przyjaciol i mase wspomnien. Teraz mamy Lenox na co dzien!. Nasze male czalkiem czarne szczescie jest prawdopodobnie mieszanka labradora i czegos jeszcze. Zadomowil sie juz u nas na dobre, i nie moge sobie przypomniec jak to bylo bez niego. Pewnie, ze ciagle spcery (wczesnie ran oi w srodku  nocy) i wciaza jeszcze zdazajace sie “wypadki” sa nieraz uciazliwe, ale jak wracam do domu i widze ta radzosc, pupa az odpada od merdania, to wszysto inne jest niewazne. Czytalismy, ze niektore pieski sa po taki przejscia, ze pomimo ze sie zadomowia, beda zawsze sie trzymac na dystans – dlatego tez T nie chcial wziasc psa ze schroniska. Tego raczej nie mozna powiedziec o Lenoxie. Wlasciwie, wrecz przeciwnie. Jest tak spragniony bycia z kims, ze doslownie wchodz na nas i pod nas. Glowke wciska nam na szyje, pod pache, zeby byc jak najblizej. Zasypia z Victorem i wiem, ze to niezgodne z kanonami wychowania i dziecka i psa, ale co mi tam. Ja tak wyrastalam, z Kewinem, ktory byl z nami przez piekych 17 lat i tak chce, zeby Victor mial. Slysze jak  nieraz do niego mowi przed zasnieciem i tak mi sie cieplo robi. Jesli tylko choc przez chwile pomysleliscie o zwierzatku, nie wahajcie sie. To taka radosc! Powiedzialabym, ze zalujemu ze tyle zwlekalismy. Ale tez wiem, ze musielismy tyle czekas, zeby znalesc naszego Lenoxa. Bo on jest taki nasz!



Jest nasz! Jedziemy do domu.

Juz zadomowiony. Zabawki po Victorku sie przydaly. 
W dniu adopcji.
Jestesmy bardzo wdzieczni organizacji "Lucky Dog Animal Rescue" i wszystkim tym, ktorzy w ten dzien pomogli nam. Jak rowniez wszystkim wolnotariuszom, ktorzy niestrudzenie walcza o znalezianie tym czworonogom godnych warunkow.

piątek, 24 stycznia 2020

Bez tytulu


Zmiany. Ciagle zmiany. Dobrze, zle….kto wie. Raczej dobrze. na pewno dobrze. Dluga droga pelna zakretow i objazdow powoli dobiega konca. Choc nie, powinnam powiedziec, jeden z zkretow za mna. Skonczlam rezydenture. Mam lat 46!. Stanelam po odbior dyplomu obok kolezanek i kolegow w przedziale wiekowym 28-32lata. Smieszne. Konczac medycyne  w Monachium w 2002roku wydawalo mi sie, ze to w koncu koniec i  ze tak stara jestem….ha..ha..ha.. Teraz juz wiem, ze konca nie ma. Przynajmnie dla mnie. Za to jest slodka droga z przygodami, przystankami, zakretami i niespodziankami. No i jak to podczas kazdej podrozy mozna sie zmeczyc, zasapac, zakurzyc, ale tez spotkac, ucieszyc, nauczyc. Wyczytalam ostanio zdanie Nelsona Mandeli “I never lose. I either win or learn”. “Nigdy nie przegrywam. Albo wygrywam albo sie ucze”. Fantastyczna madrosc.
Rezydentura zakonczona, przeprowadzka do Waszyngto, nowy stan, nowa praca, nowa szkola dla Victorka, Trent wrocil do pracy, nowi koledzy, nowi sasiedzi, nowi znajomi…

Nie wiem jak zatytulowac ten wpis I suma sumarum pare meisicey minelo a ja wicaz go nie opublikowalam. I wciaz nie wiem… “Dyplom”. “Po dyplomie”. “Zaliczone”....kazda z tych wersji ma cos z narcyzmu. Ostanio pacjentka mi powiedziala, “jest pani jedynym lekarzem jakiego znam, ktory nie ma powieszonych dyplomow w swoim gabinecie”...hm...za to inni pacjeci narzekali na ich brak. Ludzi nie zadowolisz. Wyjasnilam owej pani, ze siedzenie i patzrenie sie na swoj wlasny dyplom dzien w dzien, nie sprawialo by mi przyjemnosci (wole sie patrzec na akwarelki, ktore sobie powiesilam), a poza tym przypomna mi egzaminy, nieprzespane  noce, stresujace dyzury ect. A wiec znowu, wole akwarelki drzew lasow, fotografie miejsc ktore cieplo wspominam. Ten post wciaz nie ma tytuly... i niech tak zoastanie.
Za to dolaczam zdjecia z uroczystoci rozdania dyplomowi i bezcennego usmiechu mojego dziecka, ktoremu w ten wieczor obiecalam, ze nastepna praca bedzie taka “od-do”, bez dyzyrow, bez powrotow ciemna noca.


W srodku nasza piatka i "dyrektorstwo" po bokach.

Z moim Misiastym