Swieta, Swiata i po swiatach….dzieciatko sie urodzilo 27
grudnia, Mikolaj przyszedl o czasie, przepisowo objedlismy sie strasznie,
nagadalismy sie z Rodzina ( choc moglabym i wiecej), nawet pare razy ( i troche)
wyszlismy sobie wieczorkiem z T. i poczuli smak starej wolnosci i braku
zobowiazn. Milo potem bylo wroci do “zobowiazania”, ktore tak bardzo wyczekiwalo
Mikolaja, ze w obawia przed przeoczeniem go, tudziez evtl. zapomnieniem przez niego czarnego ( koniecznie czarnego) Power
Ranger, moje kochane dziecko nie ruszalo sie spod choinki. Slodkosc mojego
Potworka spiacego wsrod prezentow jest rozczulajaca. Przypominaja mi sie jego
pierwsze Swiata, kiedy to 6 tygodnoiwego ulozylismy pod choinka wsrod
prezentow, w sweterku z napisem “special delivery”. Taka bylam wtedy opetana
hormonami milosci i macierzynstaw, ze szczerze mowiac malo co z tych Swiat
pamietam. Rodzice byli. To najwazniejsze.
I Puchatek! Wszyscy przylecieli do Bostonu podziwiac naszego Victorzastego. I Swieta byly takie prawie prawdziwe. Z zupa
grzybowa-z polskich, przez Tate uzbieranch, a przez Mame nielegalnie
przemyconych grzybow (no bo jak to z polska zywnoscia za “wielka wode”, przeciez to bron biologiczna moze byc;
pomylenie z pokreceniem w mozgach niektorych ludzi). Byla nasza salatka
corocznie przygotowywana. Pierogi, co prawda stad, i co prawda w zamrazalce!, bo
ja zapatrzona tylko w jedna istotke zapomnialam ich przygotowac, tudziez,
przypomniec o ich istnieniu. I pierniki przyjechaly, I Tata z Puchatkiem
zrobili-gingerbred ciasteczka. I sernik byl! Mniam, mniam…..Karpia nie bylo :( Ale za to inna ryba, ktora doczekala sie
szczerych pochwal Tatusia-a to duzo. I
tloczno bylo! My z naszym przybytkiem, Rodzice, Puchatek, Moody i Ania ze swoim
synkiem. Lubie tak. Dzuzo ludzi, tak, tak powinny wygladac Swieta. I
cudowna nowina tamtych Swiat. Moj
Puchatek, bedzie pania Puchatkowa! Ja bede ciocia, a Victorzasty kuzynkem! Co
wiecej trzeba do szczescia?! Swieta w Teksasie sa inne. Mile, ale inne. Brakuje
mi ….nie wiem....magii?! Inaczej tego nie da sie ujac. Tego wszystkiego mi
znanego, swojskiego. Tesknilam nawet za przepisowymi corocznymi klotniami
Rzodzicow. Obowiazkowo o lampki na choinke, ktore co roku w momecie “pierwszej
gwiadki” przestaja swiecic. My z Puchatkiem udajemy, ze nie widzimy, Tata zaczyna
sie obrazac-stresowac-pocic, bo zaraz bedzie coroczny komentarz Mamy – “Tak
Wojtusiu, jedyne co miales na glowie to
swiatelka na choinke, i co?” To chyba ta
“magia” wykreca nam ten sam numer co rok, bo obojetnie ile by nie bylo lampek, przy
kolacju wgiljnej w Naszym Domu on zastrajkuja. A wiec po przepisowej akcji
“lampki”, nastepny punkt programu to “lyzka”. Tata po zjedzeniu zupy grzybowej -wlozy
sobie lyzke do kieszeni koszuli i powie, ze nie moze jej jej odlozyc, bo to
przynieszie nieszczescie i w sumie to gdzie sa nastepne dania, “lyzka nie moze
wystygnac”. Tu nastepuje riposta Mamy na temat taty brzucha, i zeby tata
spojrzal na siebie….potem bedzie numer “ziemniaki”. Do drugiego dania Mam
zaserwuje ziemniaki, a Tata zacznie sie dochodzic, ze “gdzie tam ziemniaki za
czasow Jezusa”…..O jej ….to sa moje prawdziwe szczesliwe Wigilje! Kochalam je
od zawsze. Jako dziecko pamietam mialam taki malutki zeszycik i robilam sobie
moj wlasny prywatny kalendarzyk, w ktorych odkreslalam dni do swiat. I kalendarze
adwentowe mialysmy! Nie te czekoladkowe, czy te z Lego-choc moj Mlody oszalal ze
szczesia na jego widok. Nasze byly takie zwyczajne, z obrazkami. Rodzice nam
przywiezli z NRD…….I co roku otwieralysmy te same okienka z takimi samymi wypiekami i
poczuciem szczescia. Kochane czasy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz