sobota, 7 maja 2016

Minal rok.

Pierwszego maj minal rok odkad mieszkamy w Berkshire. Tzn dla mnie, bo chlopaki dolaczyli dopiero w polowie lata.  Tchnelo prowincjonalnoscia, po czesci spokojem, choc jak pomysle o moim grafiku dyzurow, to slowo spokoj jest jak najbardziej nie na miejscu.  Jade do pracy mala (jak dla mnie) uliczka, ktora tak naprawde jest tu glowna ulica, stolicy krainy Berkshire. Pusto na ulicach jest zwykle o “moim poranku”, gory w oddali, od paru dni spowite chmurami, bo pda i chmurzy sie wiosennie. Symphony hall radio cichuto gra w aucie. Najtrudniej w garazu, widok mam niesamowity, a miesce do parkowania na 4 pietrze, wiec musze sie bardzo kontrolowac, bo wzrok sam ucieka w kierunku gor.  Czas dziwnie tu plynie, lniwiej, grzeczniej i poukladaniej, a z drugiej strony szalenie predko. Na ulicach, w sklepie, w Kosciele spotykam znajone osoby, i jestem pod wrazeniem, ze ludzie pamietaja imiona, choc widzieli mnie przedtem tylko raz. Mam swoja piekarenke z niesamowita kawa (o moim kawim snobizmie pisalam juz, i NIC sie od tego czasu nie zmienilo), mam swoja fryzjerke, ktora pracuje i usmiecha sie do mnie rowniez na drugiej zmianie z za lady sklepu z “drobiazgami-prezentami”. Odkrylam sklepik z lodami, “z mleka od szczesliwych krow”, bo jak na miasteczko wsrod gor przystalo mamy farmy, sady a nawet plantacje winnorosli. Jest niesamowity sklepik z serami i dobrymi winami, sklepik ”artystyczny” przy muzeum, ktory na cale szczescie ma godziny pracy malomiasteczkowe (10-17), bo inaczej moglabym przelewac moja pensje wprost na ich konto. 
Region jest zapleczem metropolii nowojorskiej i chetnym miejscem wypoczynku mieszczuchow, do ktorych sie sama do niedawna zaliczalam. Od maj do pazdziernika zaludnia sie tu okropnie, a w ziemie rozkwita narciarstwo. Hmmm, choc "rozkwita", to chyba niezbyt fortunne okreslenie sezonu zimowego. Restauracje sa tu po prostu fantastyczne, a kultura na wyciagniecie reki. Juz nie moge sie doczekac na Tanglewood. O tym innym razem moze. No i moi wspaniali koledzy z pracy, bo to przeciez z nimi spedzam wieksza czesc dnia, a i nieraz nocy tak szczerze mowiac. To wszystko razem daje mi poczucie swojskosci. Jednak male miasteczka maja tez swoje drugie oblicze.  Ostatnio zabralam Victorka do parku, gdzie wsrod drzew znajduje sie plac zabaw. Oprocz mnie byl tam tylko jeden rodzic. Moj byly pacjent, ktorego przed paroma tygodniami przyjelam do szpitala wbrew jego woli, przy asyscie policji i szpitalnych ochroniarzy, bo…. “bardzo to bylo wbrew jego woli”.  To byl chyba najdluzszy pobyt w parku w moim zyciu. Victor sie hustal, jak rowniez coreczka tego pana, ptaki cwierkaly wiosennie, a ja przezywala istna mekke.

Wieczorem tego dnia wybralam sie z koleznka na “pokolacyjny” spacer  na jeziorem. Dzieciaki uwalnialy resztki energii, a my rozmawialysmy sobie cichutko, chloniac piekno okolicy…..i chyba tam wlasnie, po raz pierwszy od czsow przeprowadzki pomyslalam, ze chyba zadomowilam sie tutaj, ze za chwile wroce do DOMU, ze moj maz czeka na nas w DOMU. Ciepluto tak mi sie wtedy zrobilo, i traktuje tamten wieczor  jakos tak “przelomowo”. Monachium, Boston, teraz Pittsfield ….”home sweet home”. 

"Cudowność domu polega nie na tym, że zapewnia schronienie, ogrzewa, czy daje poczucie własności, ale na tym, że powoli gromadzi w nas zasoby słodyczy."   
Antoine de Saint-Exupéry

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz