Wczoraj obczodzilismy 250 lecie naszego miasteczka-Lenox. Byla
oczywiscie, wedlug amerykanskiej tracycji, parada przez srodek miast.
Pomagalismy po szkole malowac akwarelki odtwarzajace widoki miasta ze starych
fotografi, ktorymi byl udekrowany pojazd reprezentujacy szkole Victora. Nasi przyjaciele z Europy, ktorzy odwiedzaja nas
regularnie, przynajmiej raz w roku, bez
wzgledy na nic -nawet na niedawno co
urodzona coreczke (po prostu przyjechala z nimi), smiali sie, ze w Europie
obchodzi sie np. 1250 rocznice, a tu juz na 250 lat ludzie sie ciesza. Coz … mlode
panstwo. Smieszy amerykanska definicja antyku. Rzeczy, ktore my w Europie , wystawiamy
na strych lub wyrzucamy “bo po babci, czy po cioci”, tu sa ustawiane w sklepach
antycznych. Zawsze rozbawial mnie sklep
antyczny w Bostonie, ktory specjalizowal sie w …klaoryferach. Caly sklep (z wywieszka “Antyki”) jak I przed
sklepem wypelniony byl kaloryferami roznej wielkosci, kolorow, “stylow” (nawet
bym nie pomyslala), jak rownie stopnia zardzewienia. Klasyczne zeberka z blokow PRL-owskich, na
ktorych w moim dziecinstwie…rozne rzeczy sie dzialy. Odwieczne pranie, nieraz
tez obok suszyla sie kielbsa, tuziez w
sloju “naciagala sie” cebula z cukrem na kaszel, a raz nawet pamietam
chodowalam “pleśn ” na zajecia z biologii. Pamietam jak dzis instrukcje pani z
biologi: na spodeczek (taki szklany – dzis pewnie bylby zaklasyficowany jako “amerykanski
antyk”) polozylam wilgotna ligline (czy
ktos dzis pamieta ligline!, co sie robilo z liglina), na to skorke chleba i przykrylam
szklanka. Po paru dniach mialam piekna pleśni , ktora prezentowalam na
zajeciach biologi, w rama uczenie sie o pleśni
i zarodnikach. Jak sobie teraz o
tym pomysle….Pewnie byla bym usunieta ze
szkoly za przyniesienie toksyn, a wtedy - prosze, pani z biologi byla nowoczesna
i wprowadzala “interakcyjne zajecia”.
Zyjemy juz jesiennym tempem. Tradycyjnie pojechalismy na
zbieraie jablek. Jedziemy zawsze na “nasza
farme” na wzgorzu. Objadamy sie jablkami, zabieramy co piekniejsze do domu, wybieramy
dynie, ta glowna na schody przed domem,
bo pozniej i tak dokupujemy dynie do malowania, naklejania, wycinania w
zaleznosci od nastroju. Jest tam tez taki malutki sklepik, z domowymi
przetworami, miodem, ale tez z …ze wszystkim. W zaleznosci od pory roku. Domowej
roboty swieczki, mydla, zrobione na drutach/szydelkiem – tym razem dynie, myszki ect., rozne figurki i
figureczki, czyli jednym slowem mowiac rzeczy dla mnie “niezbedne”. Rzeczy
ktore woze, ze soba po calym swiecie, bo nie mam serca ich nigdy potem wyrzucic.
Dzis przetwarzlismy wczoraj nazjbierane jablka. Po pierwsze
- jablecznik. Klasyczne ciasto owocowe pieczone praktycznie co weekend przez
moja Mame z roznymi owocami, w zaleznosi od pory roku. Dla mnie najsmaczniejsze
wlasnie z jablkami. W moim domu dziecinstwa wszyscy preferowali wisnie. A ja
wlasnie jablka. Z odrobina cynamonu. Owoce byly z ogrodu Babci Nadzi Dziadka
Wladka…Drylowalismy wisnie, spryskani sokiem. Jablka na dzrzewach, po
dzrzewami, agrest i porzeczki na krzakach….sliwki wegierki mozna bylo zrywac
wychylajac sie z okna kuchni. Morele, miabelki, orzech wloski i orzeszki
laskowe….Warzywniak, ziola, szklarnia z pomidorami, kwiaty….Przepis na ciasto
mam we krwi. Moge robic z zamknietymi oczami, ale….dzis zapomialam dodac piane
z ubitych bialek!!! Przypomnialo mi sie jak wstawilam pierwsza czesc ciasta do
pielarnika!. A i tak wyszlo!.
Myszkujemy po sklepiku. |
Jablecznik wedlug mojej Mamy. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz