wtorek, 28 października 2014

Halloween.

Wybieralismy dzis dynie. Duza, na lampion. Mniejsze, osobiscie zebrane z pola przez Misiastego juz od dawna ozdabiaja nam kuchnie. Bylismy umowieni, ze zaraz po przedszkolu idziemy ja kupic i do dziela. Umknal mi zupelnie fakt wagi. Misiasty juz tak sie cieszyl na to popoludnie, ze nie mialm serca mu odmowic. Tak wiec targalismy sie z prawie 10 kilogramowym warzywem przez pol miasta. Wyszla wspaniale. (A ja zarzucilam tabletki przeciwbolowe, bo mi “szyje wykrecilo” od tego dzwigania.)

Zblilza sie Halloween. Od paru tygodni
szkielety, czaszki, czrownice, nietoperze, pajeczyny i pajaki zdominwaly scenerie Bostonu. Przyznaje, ze ladnie sie to wkomponowalo w jesienno-pomaranczowo krajobraz. Dynie stoja obowiazkowo przed domami, na schodach, przy furtkach, na stoliczkach w ogrodzie. Maja wydrazone buzie “na straszno” lub “na wesolo” w zaleznosci od wyobrazni i technicznych zdolnosci. W srodku pali sie swieczka, co wieczorami jeszcze bardziej poteguje effect “strasznosci” (tak na niby). Mowi sie na nie - Jack-o'-lantern, a swiatelko w srodku ma symbolizowac błędne ogniki uważane za dusze zmarłych. Tematem numer jeden na podworku i w szkole, jest jaki kostium sie bedzie mialo w tm roku, na ktorej ulicy bedzie sie chodzic i z kim. Nie-posiadacze dzieci zaopatruja sie kilogramami w cukierki w oczekiwaniu na wedrownikow. Tradycja nakazuje, by po zmierzchu, w przebraniu pukac do drzw z tradycyjnym okrzykiem “trick or treat” (cukierek czy psikus). Halloween is uwazany za dzien w ktorym zaciera sie granica miedzy swiatem Zywych i Zmarlych. Duchy przodkow sa zapraszane do domow, a zle duchy zas odstraszane wlasnie poprzez kostiumy i rozne symbole typu pajeczyny ect. Nazwa Halloween jest skrotem od „All Hallows' Eve”, czyli wigilia, przeddzien Wszystkich Swietych.

Co ladne po zmierzchu nie zawsze ciekawe w neonowym swietle sieciowki. Plastikowa masa czaszek rodem z serca Chin jest ( jak sie nie jest w humorze) zalosna i niesmaczna. Wieje kiczem, tandeta, bezgusciem. Czekoladki, ciastka, swieczki, lalki sa przerobione na-halloweenowo-strasznie.  Ale gdy zapada zmierzch...........to wszystko ma swoj urok. Najbardziej rozbrajaja mnie ledwo co chodzace dzieciaczki, ktore to popychane przez rodzicow staja pod drzwiami nie za bardzo wiedzac co maja zrobic. Jak "pies pawlova" reakcja nastepuje automatycznie, gdy otworza sie drzwi i
pod nosek podstawi sie miseczke (w ksztalcie czaszki) z cukierkami. Garsc cukierkow wedruje to torby-dyni i karawana ciagnie dalej. Pamietam jak Victorcio mial 3 latka, byl juz tak zmeczony tym chodzeniem, nie mniej jednak “zew krwi” i parl dalej, do nastepnych drzwi, ze w jedym z domow po prostu osunal sie na kolana i kleczac wyszeptal “cukierek czy psikus”. Jest to tez jedyny dzien w roku kiedy dzieci nie chca, zeby dorosli nosili za nimi torby (torby-dynie), bo moze sie zdarzyc, ze jak taka Mama, czy Tata na chwile przejmie torbe, to cukierkow ubedzie.

Halloween juz w piatek. Jestesmy w goracje fazie przygotowan. Kostium wisi w szafie juz od 4-5 tygodni, jest regularnie wyciagany, ogladany, przymierzany i szybko chowany, jak koledzy wpadna do zabawy. Bylismy juz “dynia”, tygryskiem”, “rekinem”, “Spider man’em”, oczywiscie nie trudno sie domyslec tegorocznego kostiumnu – zlow Nanjago. Coroczna impreza halloweenowa jak zwykle u Alison&Co. Dawniej spotykalismy sie i najpierw byla zabawa w domu , a potem szlismy na “trick and treat”. Teraz jest za duzo emocji i dzieciaki nie moga sie juz doczekac, wiec najpierw chodzimy od drzwi do drzwi, a potem powrot do Alison na pizze, liczenie cukierkow, wymiana cukierkow ect.

Lubie ten dziwny dzien/wieczor. Ludzie spaceruja, odwiedzaja sie, siedza przed domami, jest wiele rozmow, smiechu. Wokolo pala sie swieczki, lampiony, domy sa udekorowane i pooswietlane, dzieciaki szaleja. Jakis taki ogolny nastroj radosci pomieszany z tajemniczoscia. Oby pogoda dopisala.




czwartek, 16 października 2014

Król Ryszard Lwie Serce i my.

W zeszly poniedzialek obchodzilismy Dzien Kolumba. Poleglo to na tym, ze mielismy wolne i nie poszlismy do szkoly i pracy. Na pytanie jak sie obchodzi Dzien Kolumba moj maz nie umial znalezc odpowiedzi. Niemniej jednak zaintrygowal nas tamtego ranka propozycja wyjazdu na (z braku lepszego slowa przetlumacze to jako) Festyn Krola Ryszarda. Niecala godzine drogi od Bostonu, w “historycznym lesie”, bo tu przybyli pierwsi pielgrzymi z Europy, tu wlczyli o przetrwanie i zmagajac sie ze sroga zima Nowej Anglii bududowali pierwsze osady.

Dlaczego Krol Ryszard, a nie Kolumb czy Lincoln nie wiem, nie istotne. Wazne jest to, ze bawilismy sie fantastycznie. W zlocistym lesie, bo po zieleni pozostalo jedynie wspomnienie, byly podbudowane roznego rodzaju zamki, szalasy, chatki, lochy!!!! wiezyczki, zagrody itp. Miedzy nimi swietnie wkomponowane byly male amfiteatry, pole do walki dla rycerzy Krola Ryszarda - a jakze!, kuznia albo raczej kuznie do wyrobu zbroji, mieczy, nozy; lochy z manekinami demonstrujacymi sredniowieczne trortury. Zagrody-sklepiki w ktorych mozna bylo nabyc rzeczy niezwykle wazne typu drewniane miecze, starodawne suknie, kapelusze, wianki, zbroje, kufle ect. Mala zagroda z malymi (3 miesiecznymi) lwami. Atrakcje dla dzieci typu hmm….nie przychodzi mi do glowy inne slowo jak karuzela, ale to nie byla zwyczajna karuzela, bo siadalo sie na hamakach. Napedzane to bylo recznie, kazda osoba byla
“odrecznie” zakrecana.  Albo wspinanie sie na drabinie zrobionej ze sznurka, z miekkim ladowaniem w sianie, jako, ze tak zgrabnie byla zrobiona, ze niemozliwoscia bylo sie na niej utrzymac – w tym miejscu Victor oszalal z radosci! Zreszta nie bylo to tylko dla dzieci. Dorosli bawili sie rowniez. Walenie mlotem, slizganie kufli, okladnie sie workami z sianem, puszcznie ogromnych baniek, jazda konna. Mnie najbardziej przypadl do gustu maly zagajnik, w ktorym to zawiazywalo sie na galeziach nitke welny wypowiadajac przy tym zyczenie. A ze festyn trwa juz dwa, czy nawet trzy tygodnie, nazbierala sie ich ogrona ilosc. Sprawialo to fantastyczne wrazenie, takie welenki-pajeczynki poruszane wiatrem. Czulo sie tam, jakby marzenie sie wlasnie spelnialo.  Na malych scenkach rozgrywaly sie skecze, sztuczki, lykanie ogni ect. Victorcio najbardziej upodobal sobie amfiteatr w ktorym dwie kobiety w starodawnych sukniach robily….pranie. Tak “po dawnemu” . Spiewajac przy tym, tanczac, pryskajc sie nawzajem woda, jak rownie oblewajc publicznosc i animujac nas do oklaskow, tancow, okrzykow, bo jak nie to ….” to mokra szmata w leb”. Siedzielismy wiec na drewnianych  lawach w lesie, spryskani, rozesmiani, na nami powiewaly sznury z bielizna rozwieszona miedzy dzewami. Co jeszcze? Wiekszosc ludzi byla poprzebierana!!!!! I to nie byle jak na odczepne, jakas tam chustka, czy scyzoryk. Widac bylo, ze jest to dopasowane do opoki historycznej. Po prostu “jak w bajce”. W tym wszystki, jakze by zabraklo smakolykow. Oczywiscie przebojem byly udzce. Zgrillowane i serwowane…do reki. Ok, no z serwetka:) Nasze dziecko choc chlonelo i probowalo wszystko, bylam nawet zaskoczona jak dzielnie wparowal do lochu - myslam ze wyskoczy stamtad bardzo szybko, bo nie lubi ciemnosci, a on nie dosc, ze przeszedl z usmiechem i zaciekawieniem, to chcial tam isc po raz drugi! Jednak jesli chodzi o kwestie jedzenia, to niestety nie dalo sie Misiastego usredniowiecznic. Coz…..chcial popcorn. Dostal popcorn. Maz “szarpal” mieso. Mysle, ze sie w nim jego angielscy, ponoc rycerscy przodkowie odezwali. Opowiadal mi, ze kiedys Babcia jego w poszukiwaniu korzeni i doszukala sie przodkow, ktorzy przybyli z Anglii, Nawet herb rodzinny zostal odnaleziony. Z lwami! Nazwisko mamy zreszta bardzo angielskie. Musze sie wlasciwie tym zainteresowac, bo lubie takie historie, a ze nazwisko tez mi “przypadlo w udziale” to warto by wiedziec cos wiecej.

Wracalismy do domu poznym jesiennym popoludniem, po drodze podziwiajac ilosc odcieni zolci i czerwieni. Jesien w pelnym rozkwicie, a wlasciwie powinnam powiedziec przekwiecie. Nie jestem fanka tej pory roku, ma w sobie jaki taki smutek przemijania, ale nie moge oprzec sie, ani zaprzeczyc jej piekna.

Krola Ryszarda widzielismy tylko przez chwilke, jako ze zajety byl konnymi rozgrywkami ktore szczerze znudzily Victora. Przed chwila zerknelam, dlaczego krol Ryszard dostal przydomek Lwie Serce. Podczas powrotu z krucjaty zostal pojmany przez krola Austrii i oddany w niewole cesarzowi Henrykowi VI, w ktorej spedzil 2 lata. Tam powstala ta legenda, ktora mowi, ze do celi Ryszarda wpuszczono lwa. Krol nie tylko sie nie przestraszyl, ale tez dzielnie wepchnal lwu reke do paszczy i wyrwal serce. Po czym minawszych oniemialych straznikow celi, stawil sie na uczcie w palacu gdzie zazadal soli i z nia zjadl wyrwane serce.







niedziela, 12 października 2014

Zauważaj znaki


Życie pędzi, a my wraz z nim. Srtaram sie wyhamowac, chociaz nie zawsze to wychodzi. Nieraz musze sobie przypomniec. Juz po raz drugi zostalam “upomniana”. Tak sie do tego odnosze. Tak, traktuje to jako upomnienie, swego rodzaju przestroge, wskazowke. Bolesna co prawda. Bardzo bolesna. Juz drugi raz, koniec lata…..bum!!!!!!!!!! Zeszloroczny bol chyba nigdy nie zdolam zaleczyc, nie chce tez. Nie chce zapomniec. Na szczesie mam zdjecie. Mnie, z tego parotygodniowego okresu nadzieji. Powinnam byla wziasc to jako przestroge i brdziej zadbac o siebie, swoich blizkich. Ale nie. Ja znowu z bolem serca i duszy rzucila sie do wlaki o “lepsze zycie”. Wedlug mojego scenariusza.

Lato mielismy cudowne tego roku. Radosne, sloneczne, rodzinne i szczesliwe. Wakacje, weekenowe wypady, spotknia z przyjaciolmi, grille, wyjscia na basen. Zaczelam prace naukowa w swietnym labolatorium i w końcu! w temacie ktory mnie od zawsze interesowal. Victor konczyl jedno przedszkole zaczynal drugie, maz tez mial swoje projekty. Znowu zblizal sie termin na skladanie podan o rezydenture – ten stres, rozczarowanie, ktore tak mnie wykonczyly w zeszly roku. Gdzies w tym pieknym, ale tez zabieganym lecie, byl telefon od lekarza, ze cos nie tak, ze mam wrocic na dodatkowe badanie. Bagetelizowalam, przesuwalam pare razy. W koncu bylo mi po drodze, wiec “wpadlam” na biopsje, zegnajac sie do zobaczenia za rok przy nastenej rutynowej kntrolii…….Ja, zawsze raczej “z tych przejmujacy sie” tym razem robilam jeszcze glupie zarty, ze planuje dobre wyniki, bo kompletnie nie mam czasu na inna opcje. O well……”Cos brzydkiego zanlezlismy- cervix adeocarcinoma in situ, prosze jak najszybciej wrocic do szpitala” uslyszalam pewnego dnia w sluchwce, biegajac z Victorkiem na placu zabaw. Niewiele pamietam z tego popoludnia. Potem wszystko potoczylo sie bardzo szybko. Termin u lekarza, pare dni pozniej zabieg. Po zabiegu dostalam histerji. Lekarka osobiscie siedziala przy mnie trzymajac mnie za reke i powtarzajac  “placz, wyrzuc z siebie wszystko, to pomoze”. A nagromadzilo sie tego troche. Pielegniarki dzwonily po meza. Wsiadalam do samochodu zdrowsza, lzejsza.  Oczekiwanie na wyniki, paraliz emocjonalny. I znowu telefon na placu zabaw. Jest dobrze! wszystko wyciete, stadium zerowe, bez inwazji, glebsze biopsje negatywne. Nie potrzebna jest dodatkowe terapia. Przez pierwszy rok co 3 miesiace do kontroli. Nawazniejsza bedzie nastepna, w grudniu, czy tkanka ktora odrasta jest zdrowa. Mialam jeszcze kontrole czy wszystko goi sie poprawnie ( tak) i dluga rozmowe z moja wspaniala pania ginekolog o czarnej skorze i koralikach na kilkudziesieciu warkoczykach. Lakarce, ktora dala mi Victora, a teraz zycie na nowo. Rozmowe o wyciszeniu sie, odpuszczeniu sobie i innym, o zatrzymaniu sie, o nauczeniu sie delikatnosci w stosunku do siebie. Wszystko to, co niby wiesz. Teoretycznie.

Juz drugi raz dostalam przestroge od losu. Dostalam kiedys od mojej Mamy Anielskie karty. Czesto sobie wyciagam jedna czy tez pare i czytam. Jak sobie mysle o tych paru miesiacach wstecz, to przypominaja mi sie wlasnie takie przeslania, ktorych za nic nie mogla zrozumiec. Ja tu (w myslach) o pracy, rezydenturze, applikacjach, a Anioly mi mowia o “swiezym powietrzu”, “powrocie do korzeni”, “zblizeniu sie do natury”. Teraz juz rozumiem. Traz juz inne przeslania dostaje :)

Najwazniejsza lekcja z tych dwoch historji: Moj Maz. Zarówno w zeszle lato jak i w te jakos sie tak nijako zrobilo. Niby nie zle, ale przestalm go zauwazac, skupiona bardziej na (tej cholernej) probie powrotu do medycyny. Zaczelam coraz bardziej w myslach skupiac sie na tym czego nie mamy, exponwac negatywy.  W obydwu razach maz mnie nie tylko nie zawiodl, ale bez niego, nie wim czy dala bym rade. Po ciuchu, niby z boku, podpieral. Potrzymal za reke krociutko, ale wymownie. Dyskretnie polozyl kwiaty. Powiedzial, ze przykro mu, ze musze przez to przejsc. Byl. Jest. Jestem szczesciara. Wyszlam za maz za wspanielego czlowieka. Wiec po czesci nie chce zapomniec tych sytuacji, bo nieraz na codzien zdarza mi sie znowu przyspieszyc, zachlannie rzucac sie i wyciskac od losu co sie da.

Czuje sie dobrze, lzejsza. Obejmuje T czesto bez powodu. Zawsze to robilam, ale coraz rzadziej i machinalnie. Victorcia to od zawsze zacalowywalam. Dzis po raz pierwszy od dluzszego czasu poszlam pobiegac (mialam zakazane do tej pory). Chlonelam slonce, odblaski na rzece, spadajace liscie. Wrocilam do domu. Mojego Domu. Mojej Rodziny. T i Victorcio. Rodzice przylatuje na Wigilje. I tesciowie.….Jaka radosc!!!