czwartek, 24 lipca 2014

Ile różnych mnie we mnie?

Ile różnych mnie we mnie? Dla mojej Siostry bede sie wyglupiac i bagatelizowac zycie; dla mojej Mamy bede sie bardzo mocno starac, zeby “nie byc przecietna”; dla mojego Taty zaloze czpke na uszy i czolo, zeby nie przeziebic zatok (“bo u nas to rodzinne”); dla mojego meza bede pewna siebie i zdecydowana; dla mojego synka – odloze komorke, odstawie komputer, siade na podlodze i bede sie bawic zlowiami najago; dla moich przyjaciol bede sie bardzo duzo usmiechac... A sama dla siebie? 

Zrobilam liste. Wypunktowalam wszystko co chce. 48 punktow i wciaz dopisuej. Cele male, wielkie i calkiem malutkie. Blizsze i dalsze. Jestem zmotywowana, gorzej z konsekwecja. Nosze sie wiec z zamiarem zalozenia grupy “mastermind”. Chdzi o grupe wzajemnej, nazwijmy to motywacji. Wiem, ze takie istnieja. Nie znalazlam jednak zadnej w poblizu, a ze mam pare watpliwosci (i troche obawy) postanowilam, ze zaloze taka grupe sama. Nie umiem inaczaj tego wyjasnic na chwile obecna. A moze nie jestem jeszcze gotowa. Myslalam nad tym dlugo, wreszcie przed paroma dniami, nagle zatrzymalam sie na ulicy i napislam mail do kolezanki, z ktora mam poczucie odbioru na tych samych falach, czy nie chcialaby ze mna tego zrobic.
Celem takich grup jest regularne kontaktowanie sie – osobiscie tudziez przez skyp/mail/telefon. Jest scisly paln takich spotkan. Kazda osoba przedklada cele, ktore chce osiagnac i plan jak je zrealizowac; a na kolejnych spotkaniach mowi co w tym kierunku juz zrobila a czego nie i dlaczego. Osoba zabierajaca glos, ma na to okreslony czas i wtedy nikt jej nie przerywa. Po uplywie wyznaczonego czasu, pozostale osoby wyrazaja swoja opine, podsuwaja sugestje, daja wskazowki.  Po czym skupiamy sie na nastepnej osobie. Jest to tez mozliwosc rozszerzenia kontaktow zawodowych i osobistych. W sumie to dosc intymne, dzielenie sie wzlotami i upadkami nie nalezy raczej do latwych. Ja mysle, ze nie chcialbym miec w mojej grupie wiecej niz 5 osob. Zeby kazdy mial czas i poczucie bycia wysluchanym i zrozumianym. Spotkania chialabym miec raz w miesiacu, ale tez mozliwosc kontaktowanie sie telefonicznie/mailowo w chwili potrzeby. Mysle, ze na poczatek przez pierwsze 2-3 miesiace bedziemy tylko we dwie z Jane, zeby wyprobowac czy to wszystko funkcjonuje i przynosi rezultaty takie, jakie bym sobie zyczyla. Potm mozemy sie rozejrzec za powiekszeniem kregu. Osoby ktore dolaczaja do grupy, nie sa  przypadkowe. Wrecz przeciwnie, sa dosc szczegolowo wybierane, czy pasuje pod wzgledem interesow, determinacji, motywacji. Wszyscy pozostali czlonkowie musza wyrazic zgode na przyjecie tej kontretnej osoby do grupy.
Czytalam o tym wiele i czarno na bialym wyglada to dosc niezle. Z doswiadczenia tez wiem, ze jak “bat nade mna wisi” to funkcjonuje efektywniej, wiec pokladam wielkie nadzieje w tym planie. W koncu 48 punktow to nie bagatelka…:)

“Bądź zmianą, którą prag­niesz uj­rzeć w świecie.” (Gandhi) – piekne zdanie, motto mojego zycia.


wtorek, 22 lipca 2014

Zwyczajny weekend.

Zwyczajny weekend, nadzwyczajne poczucie szczescia. Mile chwile, rodzinne i przyjacielskie. Naprawde tak niewiele trzeba. 

W piatek wieczorem poszlismy razem do naszej ulubionej restauracji. Chodzimy tam raz w tygodniu od ...zawsze. Zrobilismy przerwe, kiedy to Victorcio mial okolo 2 lat i byl “publicznie nie przystosowany”. Oprocz rzucania jedzeniem i wokalizowania nowo to nauczonych slowek, zdarzaly sie incydenty lapania kelnerek za pupe. Oskarzycieskie spojrzenia byly w tym momecie rzucane w strone mojego meza, ze to niby on nuczyl dziecko takich manier.  Zdecydowalismy sie wiec zrobic przerwe w naszych wyprawach do restauracji. Wrocilismy po rocznej przerwie i ah....na prawde duzo to wnosi do naszej rutyny. Bardzo lubie te wieczory. Niestety sa to dosc krotkie wyjscia bo Victor nie wysiedzic spokojnie dluzej niz 45 minut. Ale zawsze cos. Znaja nas juz w tej restauracji i my znamy wszystkich, co bardzo dodaje uroku, bo czujemy sie mile widziani i nie raz szef kuchni osobiscie przyniesie "cos extra". A, ze lubimy experymentowac, cieszymy sie takimi chwilami.
Typowa dla Nowej Anglii zupa - Clam Chowder.
Tunczyk z kawiorem, serwowany na swierzych ogorkach i oliwie z trufli.


Patrze na Misiastego. Restauracje, lotniska, obce kraje….normalnosc. Moj maly Obywatel Swiata. Obserwuje jak pewnie sie w tym wszystki  porusza, odnajduje swoje miejsce. Zabiera glos, wyraza swoja opinie. A opinie to on ma! Pani dyrektor w przedszkolu usmiechnela sie i bez cienia zlosliwosci powiedziala mi: "Victor ma zawsze swoje zdanie i cos do dodania."

Victor uwielbia nasze wyjscia do restauracji. Ma swoje ulubione miejsca. Rozmawia swobodnie z kelnerem, sam zamawia, na koniec prosi o "pudelko na wynos". Taka wlasnie milusinska kolacje mialismy w piatek wieczorem. Male martini dla mnieJ, wieczorem fantastyczny film “Nietykalni” w reżyserii Oliviera Nakache'a i Erica Toledana - goraco polecam.

W sobote rano Victor ma trening taekwondo. Widzac fascynacje Żółwiami Ninja, chcialam jakos ukierunkowac te checi "walki", nie mowiac juz o nadniarze energii. Tak wiec zabralam go na probe na taekwondo. I chwycilo! Od dwoch miesiecy wiec, dwa razy w tygodniu Victor dumnie trenuje w grupie "malych tygrysow".

Jako ze T musial pojsc do pracy, bylismy juz umowieni z moja kolezanka Lena i jej coreczkami blizniaczkami Maia i Lila. Rozpoczelismy od lunchu w indyjskiej restauracji. Widzialam jak wlasciciele odetchneli z ulga, gdy opuszczlismy lokal. Dzieciaki tanczyly w rytm (mnie osobiscie deprymujacego)  indyjskiego zawodzenia, albo bawily sie w chowanego pod stolami. Lena i ja za to bawilysmy sie swietnie, jako ze dzieci zajely sie soba. Normalnie T nie pozwala na takie wybryki, jest dosc radykalny jesli chodzi o zachowanie w miejscach publicznych, ale….mama jest “z tych miekkich” wiec pozwala syneczkowi. Potem wyprawa metrem do  parku w centrum Bostonu. Tam - sadzawka z fontanna do pociaplania sie, plac zabaw, karuzela i najwazniejsza atrakcja tego dnia - balony. Za jedyne 5 dolarow (!!!!!!!!!!) pan baloniarz-klaun spelnial dzieciece marzenia. Nie kwestionuje, byl swietny. Jakakolwiek postac z bajki dziecko sobie zazyczylo - “zbalonowal” ja. Stalismy w kolejce dosc dlugo, nota bene stanie w kolejce dla dzieci - bez problem! jesli cel jest szlachetny i przygladalismy sie jak tworzyl rozne postacie z bajek wedle zyczenia dzieciatka. Tak wiec dziewczynki zgodnie z uwarunkowaniem genetycznym zazyczyly sobie krolewny, a Victorcio czerwonego angry bird. Potem byly obowiazkowo lody. Odkrylismy fantastyczna lodziarnie – a wlasciwie byl to mrozony jogurt o roznych smakach, ktory mozna bylo sobie samemu nalozyc i dobrac do tego przerozne dodatki - kawleczki czekolady, orzeszki, ciasteczka, owoce, posypki ect. Mrozona kawa dla rodzicow! Potem poszlismy jeszcze na dlugachny spacer, dzieciaki gonily golebie, my sobie rozmawialysmy. Kobiece pogaduszki, relaks. Pelny relaks.


W domu czekal juz na nas T, skoczylismy jeszcze jak co sobote do sklepu z “dobrociami”. Skoro nie mozemy wychodzic, tak jak to robilismy w zamierzchlych, “przed-Victorzastych” czasach, zawsze w sobote zaopatrujemy sie w rarytasy: nadziewane muszle, dobry ser, pâté, kawaleczki wedzonej ryby. Moja ulubiona to wedzona wedlug Majow, w ziarenkach kawy i kaka. Dobre wino. W torbie z zakupami dla mnie zawsze znajdzie sie bukiet swiezych kwiatow. To nasz wieczor. T i ja. Siedzimy w kuchni i rozmawiamu. Spokojnie, bez stresu. O minionym tygowniu, o pracy, o Victorku, o wszystkim i niczym. Plany, rozterki, przemyslenia. Victorcio spi, szczesliwym i beztroskim snem czterolatka. Wciaz jeszcze sciskajac w raczce swoj ulubiony kocyk. Tym razem obok niego tez balon.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Stare domy mówią

Stare domy mówią. Do nas. O nas. O nich. O tych - co tu byli. Przyszli, przeszli, nie wrocili. Szepcza cicho swa historie przemijania.

Dom, charakterystyczny dla Cambridge w  Nowej Anglii.
Wynajmujemy parter domu na ulicu Zielonaj, niedaleko od harvardzkiego kampusu. Pierwszy wlasciciel, ktory byl farmerem, okolo1865 roku, wybudowal maly domek, ktory teraz stoi na tylach posiadlosci. W miejscu gdzie stoi dom w ktorym mieszkamy byl jego ogrod wrzywny, z ktorego sie utrzymywal. Okolo 1900 roku ogrod zlikwidowano, a w jego miejscu zostal wybudowany dwupietrowy dom. Od poczatku ubieglego stulecia, dom przechodzil z rak do rak, ale zawsze pozostawal zwiazany z Harvardem. Tzn znieniali sie wlasciciele pierwotnego “malego” domku, a dwupietrowiec byl wynajmowany harvardzkim wykladowca, studenta tudziez goscia. Niewiel sie od tego czasu zmienilo. Obecni wlasciciele Rika i Cherles, kupili ten dom od pana Browna (wlasciciela przez prawie 50 lat) na pocztku lat osiemdziesiatych i kontynuuja tradycje. Parter - zawsze na dluzszy wynajem (minimum 2 lata), pierwsze pietro – na krotsze okresy 6 -12 miesiecy. Drugie pietro ostatnimi laty zajela sama Rika z psem, a maz Charles pozostal w pierwotnym domku. Nie, nie sa w separacji, choc maja swoje problem (a kto ich nie ma?). Taki uklad im po prostu odpowiada. Rika i Charles - osoby jedyne w swoim rodzajau. Bostonska bohemia – jak lubie ich nazywac. Po szesdziesiatce, oczytani, zaangazowni politycznie. Rika – amerykanka, ale wychowala sie we Wloszech, pochodzi z rodziny znanych architektow. Charles,  bez wyksztalcenia, ale skarbnica wiedzy. Choc nie szarzuje  nie zapytany. Odnajdzie sie w kazdym towarzystwie. Ona, wychowna w podrozach (rodzice realizowali swoje projekty w roznych krajach), do dzis jezdzi po swiecie.  On - tylko jak musi. Woli zacisze domu, gazete i sport w telewizji. Zawodowo, nie ma rzeczy ktorych nie robili. Posiadali galerie sztuki; tak sie zreszta poznali. Ona byla wlascicielka galerii, on dostawca obrazow. Ona stwierdzla, czemu nie. 8 lat mlodzsy, a niech tam, krotki letni flirt….. Pracowali w telewizji. Prowadzili sklep z kowbojskimi rzeczami - raczej niezbyt popularne tu, w konserwatywnej Nowej Anglii, ale wlasnie, oni nie sa knserwatywni. Obecnie Charles restauruje domu, te wlasnie starusienkie egzemplarze tu w Cambridge. Ma niezla renome i moze przebierac w klientach. Jest raczej “reka” w tych zamowieniach  niz “mozgiem”, niemniej jednak pytaja o niego architekci , ktorzy maja swoje wizje np szklana podloga, a on im te marzenia przeklada na rzeczywistosc. Zdjecia tych domow mozna potem znalezc w gzetach, internecine. Rika nie pracuje juz. Jak sama mowi, zapytana na wykwintnych imprezach o to co robi, odpowiada: “nic, nie robie nic, n-i-c, nic z czystym sumieniem”.  Zawsze wywoluje tym niemala konsternacje. Ludzie mysla, ze to jest zart, a potem sie dyskretnie wycofuja, bo nie wiedza co powiedziec, jak rozmwiac z osoba ktora nie robi nic. O jakze sie myla! Dlugie rozmowy, dyskusje z Rika i Charlesem w letnie noce przy nie jednym  kieliszku wina….porzywka dla duszy. Bardzo ich lubie, bardzo. Sa inspirujacy. “Nic nie robiaca” Rika bardzo udziela sie politycznie - sa zagorzalymi przeciwnikami partii republikanow, organizuje od lat muzyczne obozy letnie, pomaga przy dzieciach wszystkim wokolo, i strsznie dba o ogrod. Uczciwie i ze smutkim przyznam - nie widac tego. Rika sie strasznie napracuje, na pewno tez niemalo kosztuja te wszystkie roslinki co zwozi z roznych sklepow. Zakwitnie i owszem wyglada ladnie  przez chwile, ale nie chce sie przyjac. Na nastepna wiosne Rika zabiera sie do prac ogrodowych z nowym zapalem od poczatku  - syzyfowa praca.. Niewiele tez tego ogrodu jest i przez ten “nowy” dom ( z 1900 roku ) wiecej tu cienia niz slonca.

Dom. Rika jest bardzo duman z tego starego domu i na pewno na “amerykanskie “ warunki, to jest na prawde stary dom. Kochana Rika usiluje na sile utrzymac wszystko co stare, tylko….to nie funkcjonuje. Ciezko doszukac sie juz tego “antycznego” piekna. Ja doceniam starocie, jako corka archeolopga z krwi i kosci kocham, respektuje i szanuje pamiatki, ale….powoli zyc sie nie da.  Skrzypiace podlogi, skrzypiace dzrzwi – dobrze - moze to ma jakis urok. Niedomykajace sie szuflady (komoda wbudowana w scianie )  – “sliwa na udzie” nie znika, bo co prawda mieszkamy tu juz 7 lat, co troche sie potykam. Okna….Rika wpada do nas i zachwyca sie:”popatrz na te nierownosci na szybie, juz takich nie robia, te szyby maja 100 lat”. Po pierwsze: ja tych nierownosci nie widze. Po drugie: ja w ogole malo co przez te szyby widze, bo sie ich nie da umysc. Sa to podwojne okna, ktorych nie da sie rozkrecic, a niektorych nie da sie otworzycz, bo wisza na jakis dziwnych lancuchach, ktore juz dawno przerdzewialy. Po trzecie: w zimie sa oblodzone!  Od srodka! Bo ogrzewanie w tym domu tez z zeszlego wieku! Nagle wydobywa sie okropny dzwiek  z rur i fala cieplego powietrza wraz z kurzem z piwnicy przechodzi przez dom, a potem dlugo nic. W kuchni w ogole nie ma ogrzewania, wiec jak w zimie  wchodze rano do kuchni to widze swoj oddech ( pocieszam sie wtedy, ze takie temperatury lepsze dla mojej cery). Duzo by wyliczac takich “niuansow”:  woda w piwnicy po kazdym deszczu, niestykajce kontakty, wybijajace korki, MOLE!!!... Ale, tez ma nasze mieszkanie swoj urok. Zakamarki, ukryte szafy, “niby kominek”, wykurze. Siedze sobie wlasnie w pokoju o ksztalcie niewiadomy. Jest w nim siedem katow, podoba mi sie to. Niemowiac juz o polozeniu - centrum Cambridge, lecz cicho, duzo parkow dla dzieci w poblizy, 5 minut do rzeki, 3 minuty do autobusu, 10 do metra. No i jest nasza Rika i Charles, dla nas wiecej niz wlasciciele. Bardziej jak Rodzina ktorej nie ma w poblizu.
 
Kocham to nasze mieszkanko. Wiem, ze jestesmy tu na momet i przyjdzie dzien kiedy sie wyprowadzimy. I tak jestemy tu juz dluzej niz planowalismy.  Jestem juz wlasciwie  gotowa na cos nowego, lepszego . Ale wiem, ze czesc mnie na zawsze pozostanie na ulicy Zielonej. My tutaj wlasnie jako para dojrzelismy. Wczesniej nasz zwiazek byl relacja  Monachium-Berlin, a potem Monachium - Boston. Tutaj T oswiadzczyl mi sie. Tu spelnilio sie moje marzenie o macierzynstwie. Tu Victorcio usmiechna sie do mnie po raz pierwszy.
To nasza historia, ale nie pierwsza i nie ostania domu nr 616 na ul. Zielonej.  Nasze mieszkanie na parterze Rika i Charles nazywaja “inkubatorem szczesliwych malzenstw”. Czary starego domu dzialaja i wprowadza sie para, a wyprowadza szczesliwa rodzina juz nie pierwszy raz. Za to pietro nad name wprost przeciwnie - klopoty, klotnie, dramaty, roszczenia, ludzie przerywaja kontrakty i wyprowadzaja sie wczesiej niz zamierzali….Hm…ciekawe.


Moze szron na oknie to jakies ukryte przeslanie, a podlogi trzeszcza opowiastke z przeszlosci? Stary dom zyje i mowi do nas. Wpisuje nasza historie w swoje sciany. Kiedys tez bedzie mowil i o nas...