wtorek, 28 października 2014

Halloween.

Wybieralismy dzis dynie. Duza, na lampion. Mniejsze, osobiscie zebrane z pola przez Misiastego juz od dawna ozdabiaja nam kuchnie. Bylismy umowieni, ze zaraz po przedszkolu idziemy ja kupic i do dziela. Umknal mi zupelnie fakt wagi. Misiasty juz tak sie cieszyl na to popoludnie, ze nie mialm serca mu odmowic. Tak wiec targalismy sie z prawie 10 kilogramowym warzywem przez pol miasta. Wyszla wspaniale. (A ja zarzucilam tabletki przeciwbolowe, bo mi “szyje wykrecilo” od tego dzwigania.)

Zblilza sie Halloween. Od paru tygodni
szkielety, czaszki, czrownice, nietoperze, pajeczyny i pajaki zdominwaly scenerie Bostonu. Przyznaje, ze ladnie sie to wkomponowalo w jesienno-pomaranczowo krajobraz. Dynie stoja obowiazkowo przed domami, na schodach, przy furtkach, na stoliczkach w ogrodzie. Maja wydrazone buzie “na straszno” lub “na wesolo” w zaleznosci od wyobrazni i technicznych zdolnosci. W srodku pali sie swieczka, co wieczorami jeszcze bardziej poteguje effect “strasznosci” (tak na niby). Mowi sie na nie - Jack-o'-lantern, a swiatelko w srodku ma symbolizowac błędne ogniki uważane za dusze zmarłych. Tematem numer jeden na podworku i w szkole, jest jaki kostium sie bedzie mialo w tm roku, na ktorej ulicy bedzie sie chodzic i z kim. Nie-posiadacze dzieci zaopatruja sie kilogramami w cukierki w oczekiwaniu na wedrownikow. Tradycja nakazuje, by po zmierzchu, w przebraniu pukac do drzw z tradycyjnym okrzykiem “trick or treat” (cukierek czy psikus). Halloween is uwazany za dzien w ktorym zaciera sie granica miedzy swiatem Zywych i Zmarlych. Duchy przodkow sa zapraszane do domow, a zle duchy zas odstraszane wlasnie poprzez kostiumy i rozne symbole typu pajeczyny ect. Nazwa Halloween jest skrotem od „All Hallows' Eve”, czyli wigilia, przeddzien Wszystkich Swietych.

Co ladne po zmierzchu nie zawsze ciekawe w neonowym swietle sieciowki. Plastikowa masa czaszek rodem z serca Chin jest ( jak sie nie jest w humorze) zalosna i niesmaczna. Wieje kiczem, tandeta, bezgusciem. Czekoladki, ciastka, swieczki, lalki sa przerobione na-halloweenowo-strasznie.  Ale gdy zapada zmierzch...........to wszystko ma swoj urok. Najbardziej rozbrajaja mnie ledwo co chodzace dzieciaczki, ktore to popychane przez rodzicow staja pod drzwiami nie za bardzo wiedzac co maja zrobic. Jak "pies pawlova" reakcja nastepuje automatycznie, gdy otworza sie drzwi i
pod nosek podstawi sie miseczke (w ksztalcie czaszki) z cukierkami. Garsc cukierkow wedruje to torby-dyni i karawana ciagnie dalej. Pamietam jak Victorcio mial 3 latka, byl juz tak zmeczony tym chodzeniem, nie mniej jednak “zew krwi” i parl dalej, do nastepnych drzwi, ze w jedym z domow po prostu osunal sie na kolana i kleczac wyszeptal “cukierek czy psikus”. Jest to tez jedyny dzien w roku kiedy dzieci nie chca, zeby dorosli nosili za nimi torby (torby-dynie), bo moze sie zdarzyc, ze jak taka Mama, czy Tata na chwile przejmie torbe, to cukierkow ubedzie.

Halloween juz w piatek. Jestesmy w goracje fazie przygotowan. Kostium wisi w szafie juz od 4-5 tygodni, jest regularnie wyciagany, ogladany, przymierzany i szybko chowany, jak koledzy wpadna do zabawy. Bylismy juz “dynia”, tygryskiem”, “rekinem”, “Spider man’em”, oczywiscie nie trudno sie domyslec tegorocznego kostiumnu – zlow Nanjago. Coroczna impreza halloweenowa jak zwykle u Alison&Co. Dawniej spotykalismy sie i najpierw byla zabawa w domu , a potem szlismy na “trick and treat”. Teraz jest za duzo emocji i dzieciaki nie moga sie juz doczekac, wiec najpierw chodzimy od drzwi do drzwi, a potem powrot do Alison na pizze, liczenie cukierkow, wymiana cukierkow ect.

Lubie ten dziwny dzien/wieczor. Ludzie spaceruja, odwiedzaja sie, siedza przed domami, jest wiele rozmow, smiechu. Wokolo pala sie swieczki, lampiony, domy sa udekorowane i pooswietlane, dzieciaki szaleja. Jakis taki ogolny nastroj radosci pomieszany z tajemniczoscia. Oby pogoda dopisala.




czwartek, 16 października 2014

Król Ryszard Lwie Serce i my.

W zeszly poniedzialek obchodzilismy Dzien Kolumba. Poleglo to na tym, ze mielismy wolne i nie poszlismy do szkoly i pracy. Na pytanie jak sie obchodzi Dzien Kolumba moj maz nie umial znalezc odpowiedzi. Niemniej jednak zaintrygowal nas tamtego ranka propozycja wyjazdu na (z braku lepszego slowa przetlumacze to jako) Festyn Krola Ryszarda. Niecala godzine drogi od Bostonu, w “historycznym lesie”, bo tu przybyli pierwsi pielgrzymi z Europy, tu wlczyli o przetrwanie i zmagajac sie ze sroga zima Nowej Anglii bududowali pierwsze osady.

Dlaczego Krol Ryszard, a nie Kolumb czy Lincoln nie wiem, nie istotne. Wazne jest to, ze bawilismy sie fantastycznie. W zlocistym lesie, bo po zieleni pozostalo jedynie wspomnienie, byly podbudowane roznego rodzaju zamki, szalasy, chatki, lochy!!!! wiezyczki, zagrody itp. Miedzy nimi swietnie wkomponowane byly male amfiteatry, pole do walki dla rycerzy Krola Ryszarda - a jakze!, kuznia albo raczej kuznie do wyrobu zbroji, mieczy, nozy; lochy z manekinami demonstrujacymi sredniowieczne trortury. Zagrody-sklepiki w ktorych mozna bylo nabyc rzeczy niezwykle wazne typu drewniane miecze, starodawne suknie, kapelusze, wianki, zbroje, kufle ect. Mala zagroda z malymi (3 miesiecznymi) lwami. Atrakcje dla dzieci typu hmm….nie przychodzi mi do glowy inne slowo jak karuzela, ale to nie byla zwyczajna karuzela, bo siadalo sie na hamakach. Napedzane to bylo recznie, kazda osoba byla
“odrecznie” zakrecana.  Albo wspinanie sie na drabinie zrobionej ze sznurka, z miekkim ladowaniem w sianie, jako, ze tak zgrabnie byla zrobiona, ze niemozliwoscia bylo sie na niej utrzymac – w tym miejscu Victor oszalal z radosci! Zreszta nie bylo to tylko dla dzieci. Dorosli bawili sie rowniez. Walenie mlotem, slizganie kufli, okladnie sie workami z sianem, puszcznie ogromnych baniek, jazda konna. Mnie najbardziej przypadl do gustu maly zagajnik, w ktorym to zawiazywalo sie na galeziach nitke welny wypowiadajac przy tym zyczenie. A ze festyn trwa juz dwa, czy nawet trzy tygodnie, nazbierala sie ich ogrona ilosc. Sprawialo to fantastyczne wrazenie, takie welenki-pajeczynki poruszane wiatrem. Czulo sie tam, jakby marzenie sie wlasnie spelnialo.  Na malych scenkach rozgrywaly sie skecze, sztuczki, lykanie ogni ect. Victorcio najbardziej upodobal sobie amfiteatr w ktorym dwie kobiety w starodawnych sukniach robily….pranie. Tak “po dawnemu” . Spiewajac przy tym, tanczac, pryskajc sie nawzajem woda, jak rownie oblewajc publicznosc i animujac nas do oklaskow, tancow, okrzykow, bo jak nie to ….” to mokra szmata w leb”. Siedzielismy wiec na drewnianych  lawach w lesie, spryskani, rozesmiani, na nami powiewaly sznury z bielizna rozwieszona miedzy dzewami. Co jeszcze? Wiekszosc ludzi byla poprzebierana!!!!! I to nie byle jak na odczepne, jakas tam chustka, czy scyzoryk. Widac bylo, ze jest to dopasowane do opoki historycznej. Po prostu “jak w bajce”. W tym wszystki, jakze by zabraklo smakolykow. Oczywiscie przebojem byly udzce. Zgrillowane i serwowane…do reki. Ok, no z serwetka:) Nasze dziecko choc chlonelo i probowalo wszystko, bylam nawet zaskoczona jak dzielnie wparowal do lochu - myslam ze wyskoczy stamtad bardzo szybko, bo nie lubi ciemnosci, a on nie dosc, ze przeszedl z usmiechem i zaciekawieniem, to chcial tam isc po raz drugi! Jednak jesli chodzi o kwestie jedzenia, to niestety nie dalo sie Misiastego usredniowiecznic. Coz…..chcial popcorn. Dostal popcorn. Maz “szarpal” mieso. Mysle, ze sie w nim jego angielscy, ponoc rycerscy przodkowie odezwali. Opowiadal mi, ze kiedys Babcia jego w poszukiwaniu korzeni i doszukala sie przodkow, ktorzy przybyli z Anglii, Nawet herb rodzinny zostal odnaleziony. Z lwami! Nazwisko mamy zreszta bardzo angielskie. Musze sie wlasciwie tym zainteresowac, bo lubie takie historie, a ze nazwisko tez mi “przypadlo w udziale” to warto by wiedziec cos wiecej.

Wracalismy do domu poznym jesiennym popoludniem, po drodze podziwiajac ilosc odcieni zolci i czerwieni. Jesien w pelnym rozkwicie, a wlasciwie powinnam powiedziec przekwiecie. Nie jestem fanka tej pory roku, ma w sobie jaki taki smutek przemijania, ale nie moge oprzec sie, ani zaprzeczyc jej piekna.

Krola Ryszarda widzielismy tylko przez chwilke, jako ze zajety byl konnymi rozgrywkami ktore szczerze znudzily Victora. Przed chwila zerknelam, dlaczego krol Ryszard dostal przydomek Lwie Serce. Podczas powrotu z krucjaty zostal pojmany przez krola Austrii i oddany w niewole cesarzowi Henrykowi VI, w ktorej spedzil 2 lata. Tam powstala ta legenda, ktora mowi, ze do celi Ryszarda wpuszczono lwa. Krol nie tylko sie nie przestraszyl, ale tez dzielnie wepchnal lwu reke do paszczy i wyrwal serce. Po czym minawszych oniemialych straznikow celi, stawil sie na uczcie w palacu gdzie zazadal soli i z nia zjadl wyrwane serce.







niedziela, 12 października 2014

Zauważaj znaki


Życie pędzi, a my wraz z nim. Srtaram sie wyhamowac, chociaz nie zawsze to wychodzi. Nieraz musze sobie przypomniec. Juz po raz drugi zostalam “upomniana”. Tak sie do tego odnosze. Tak, traktuje to jako upomnienie, swego rodzaju przestroge, wskazowke. Bolesna co prawda. Bardzo bolesna. Juz drugi raz, koniec lata…..bum!!!!!!!!!! Zeszloroczny bol chyba nigdy nie zdolam zaleczyc, nie chce tez. Nie chce zapomniec. Na szczesie mam zdjecie. Mnie, z tego parotygodniowego okresu nadzieji. Powinnam byla wziasc to jako przestroge i brdziej zadbac o siebie, swoich blizkich. Ale nie. Ja znowu z bolem serca i duszy rzucila sie do wlaki o “lepsze zycie”. Wedlug mojego scenariusza.

Lato mielismy cudowne tego roku. Radosne, sloneczne, rodzinne i szczesliwe. Wakacje, weekenowe wypady, spotknia z przyjaciolmi, grille, wyjscia na basen. Zaczelam prace naukowa w swietnym labolatorium i w końcu! w temacie ktory mnie od zawsze interesowal. Victor konczyl jedno przedszkole zaczynal drugie, maz tez mial swoje projekty. Znowu zblizal sie termin na skladanie podan o rezydenture – ten stres, rozczarowanie, ktore tak mnie wykonczyly w zeszly roku. Gdzies w tym pieknym, ale tez zabieganym lecie, byl telefon od lekarza, ze cos nie tak, ze mam wrocic na dodatkowe badanie. Bagetelizowalam, przesuwalam pare razy. W koncu bylo mi po drodze, wiec “wpadlam” na biopsje, zegnajac sie do zobaczenia za rok przy nastenej rutynowej kntrolii…….Ja, zawsze raczej “z tych przejmujacy sie” tym razem robilam jeszcze glupie zarty, ze planuje dobre wyniki, bo kompletnie nie mam czasu na inna opcje. O well……”Cos brzydkiego zanlezlismy- cervix adeocarcinoma in situ, prosze jak najszybciej wrocic do szpitala” uslyszalam pewnego dnia w sluchwce, biegajac z Victorkiem na placu zabaw. Niewiele pamietam z tego popoludnia. Potem wszystko potoczylo sie bardzo szybko. Termin u lekarza, pare dni pozniej zabieg. Po zabiegu dostalam histerji. Lekarka osobiscie siedziala przy mnie trzymajac mnie za reke i powtarzajac  “placz, wyrzuc z siebie wszystko, to pomoze”. A nagromadzilo sie tego troche. Pielegniarki dzwonily po meza. Wsiadalam do samochodu zdrowsza, lzejsza.  Oczekiwanie na wyniki, paraliz emocjonalny. I znowu telefon na placu zabaw. Jest dobrze! wszystko wyciete, stadium zerowe, bez inwazji, glebsze biopsje negatywne. Nie potrzebna jest dodatkowe terapia. Przez pierwszy rok co 3 miesiace do kontroli. Nawazniejsza bedzie nastepna, w grudniu, czy tkanka ktora odrasta jest zdrowa. Mialam jeszcze kontrole czy wszystko goi sie poprawnie ( tak) i dluga rozmowe z moja wspaniala pania ginekolog o czarnej skorze i koralikach na kilkudziesieciu warkoczykach. Lakarce, ktora dala mi Victora, a teraz zycie na nowo. Rozmowe o wyciszeniu sie, odpuszczeniu sobie i innym, o zatrzymaniu sie, o nauczeniu sie delikatnosci w stosunku do siebie. Wszystko to, co niby wiesz. Teoretycznie.

Juz drugi raz dostalam przestroge od losu. Dostalam kiedys od mojej Mamy Anielskie karty. Czesto sobie wyciagam jedna czy tez pare i czytam. Jak sobie mysle o tych paru miesiacach wstecz, to przypominaja mi sie wlasnie takie przeslania, ktorych za nic nie mogla zrozumiec. Ja tu (w myslach) o pracy, rezydenturze, applikacjach, a Anioly mi mowia o “swiezym powietrzu”, “powrocie do korzeni”, “zblizeniu sie do natury”. Teraz juz rozumiem. Traz juz inne przeslania dostaje :)

Najwazniejsza lekcja z tych dwoch historji: Moj Maz. Zarówno w zeszle lato jak i w te jakos sie tak nijako zrobilo. Niby nie zle, ale przestalm go zauwazac, skupiona bardziej na (tej cholernej) probie powrotu do medycyny. Zaczelam coraz bardziej w myslach skupiac sie na tym czego nie mamy, exponwac negatywy.  W obydwu razach maz mnie nie tylko nie zawiodl, ale bez niego, nie wim czy dala bym rade. Po ciuchu, niby z boku, podpieral. Potrzymal za reke krociutko, ale wymownie. Dyskretnie polozyl kwiaty. Powiedzial, ze przykro mu, ze musze przez to przejsc. Byl. Jest. Jestem szczesciara. Wyszlam za maz za wspanielego czlowieka. Wiec po czesci nie chce zapomniec tych sytuacji, bo nieraz na codzien zdarza mi sie znowu przyspieszyc, zachlannie rzucac sie i wyciskac od losu co sie da.

Czuje sie dobrze, lzejsza. Obejmuje T czesto bez powodu. Zawsze to robilam, ale coraz rzadziej i machinalnie. Victorcia to od zawsze zacalowywalam. Dzis po raz pierwszy od dluzszego czasu poszlam pobiegac (mialam zakazane do tej pory). Chlonelam slonce, odblaski na rzece, spadajace liscie. Wrocilam do domu. Mojego Domu. Mojej Rodziny. T i Victorcio. Rodzice przylatuje na Wigilje. I tesciowie.….Jaka radosc!!!

czwartek, 24 lipca 2014

Ile różnych mnie we mnie?

Ile różnych mnie we mnie? Dla mojej Siostry bede sie wyglupiac i bagatelizowac zycie; dla mojej Mamy bede sie bardzo mocno starac, zeby “nie byc przecietna”; dla mojego Taty zaloze czpke na uszy i czolo, zeby nie przeziebic zatok (“bo u nas to rodzinne”); dla mojego meza bede pewna siebie i zdecydowana; dla mojego synka – odloze komorke, odstawie komputer, siade na podlodze i bede sie bawic zlowiami najago; dla moich przyjaciol bede sie bardzo duzo usmiechac... A sama dla siebie? 

Zrobilam liste. Wypunktowalam wszystko co chce. 48 punktow i wciaz dopisuej. Cele male, wielkie i calkiem malutkie. Blizsze i dalsze. Jestem zmotywowana, gorzej z konsekwecja. Nosze sie wiec z zamiarem zalozenia grupy “mastermind”. Chdzi o grupe wzajemnej, nazwijmy to motywacji. Wiem, ze takie istnieja. Nie znalazlam jednak zadnej w poblizu, a ze mam pare watpliwosci (i troche obawy) postanowilam, ze zaloze taka grupe sama. Nie umiem inaczaj tego wyjasnic na chwile obecna. A moze nie jestem jeszcze gotowa. Myslalam nad tym dlugo, wreszcie przed paroma dniami, nagle zatrzymalam sie na ulicy i napislam mail do kolezanki, z ktora mam poczucie odbioru na tych samych falach, czy nie chcialaby ze mna tego zrobic.
Celem takich grup jest regularne kontaktowanie sie – osobiscie tudziez przez skyp/mail/telefon. Jest scisly paln takich spotkan. Kazda osoba przedklada cele, ktore chce osiagnac i plan jak je zrealizowac; a na kolejnych spotkaniach mowi co w tym kierunku juz zrobila a czego nie i dlaczego. Osoba zabierajaca glos, ma na to okreslony czas i wtedy nikt jej nie przerywa. Po uplywie wyznaczonego czasu, pozostale osoby wyrazaja swoja opine, podsuwaja sugestje, daja wskazowki.  Po czym skupiamy sie na nastepnej osobie. Jest to tez mozliwosc rozszerzenia kontaktow zawodowych i osobistych. W sumie to dosc intymne, dzielenie sie wzlotami i upadkami nie nalezy raczej do latwych. Ja mysle, ze nie chcialbym miec w mojej grupie wiecej niz 5 osob. Zeby kazdy mial czas i poczucie bycia wysluchanym i zrozumianym. Spotkania chialabym miec raz w miesiacu, ale tez mozliwosc kontaktowanie sie telefonicznie/mailowo w chwili potrzeby. Mysle, ze na poczatek przez pierwsze 2-3 miesiace bedziemy tylko we dwie z Jane, zeby wyprobowac czy to wszystko funkcjonuje i przynosi rezultaty takie, jakie bym sobie zyczyla. Potm mozemy sie rozejrzec za powiekszeniem kregu. Osoby ktore dolaczaja do grupy, nie sa  przypadkowe. Wrecz przeciwnie, sa dosc szczegolowo wybierane, czy pasuje pod wzgledem interesow, determinacji, motywacji. Wszyscy pozostali czlonkowie musza wyrazic zgode na przyjecie tej kontretnej osoby do grupy.
Czytalam o tym wiele i czarno na bialym wyglada to dosc niezle. Z doswiadczenia tez wiem, ze jak “bat nade mna wisi” to funkcjonuje efektywniej, wiec pokladam wielkie nadzieje w tym planie. W koncu 48 punktow to nie bagatelka…:)

“Bądź zmianą, którą prag­niesz uj­rzeć w świecie.” (Gandhi) – piekne zdanie, motto mojego zycia.


wtorek, 22 lipca 2014

Zwyczajny weekend.

Zwyczajny weekend, nadzwyczajne poczucie szczescia. Mile chwile, rodzinne i przyjacielskie. Naprawde tak niewiele trzeba. 

W piatek wieczorem poszlismy razem do naszej ulubionej restauracji. Chodzimy tam raz w tygodniu od ...zawsze. Zrobilismy przerwe, kiedy to Victorcio mial okolo 2 lat i byl “publicznie nie przystosowany”. Oprocz rzucania jedzeniem i wokalizowania nowo to nauczonych slowek, zdarzaly sie incydenty lapania kelnerek za pupe. Oskarzycieskie spojrzenia byly w tym momecie rzucane w strone mojego meza, ze to niby on nuczyl dziecko takich manier.  Zdecydowalismy sie wiec zrobic przerwe w naszych wyprawach do restauracji. Wrocilismy po rocznej przerwie i ah....na prawde duzo to wnosi do naszej rutyny. Bardzo lubie te wieczory. Niestety sa to dosc krotkie wyjscia bo Victor nie wysiedzic spokojnie dluzej niz 45 minut. Ale zawsze cos. Znaja nas juz w tej restauracji i my znamy wszystkich, co bardzo dodaje uroku, bo czujemy sie mile widziani i nie raz szef kuchni osobiscie przyniesie "cos extra". A, ze lubimy experymentowac, cieszymy sie takimi chwilami.
Typowa dla Nowej Anglii zupa - Clam Chowder.
Tunczyk z kawiorem, serwowany na swierzych ogorkach i oliwie z trufli.


Patrze na Misiastego. Restauracje, lotniska, obce kraje….normalnosc. Moj maly Obywatel Swiata. Obserwuje jak pewnie sie w tym wszystki  porusza, odnajduje swoje miejsce. Zabiera glos, wyraza swoja opinie. A opinie to on ma! Pani dyrektor w przedszkolu usmiechnela sie i bez cienia zlosliwosci powiedziala mi: "Victor ma zawsze swoje zdanie i cos do dodania."

Victor uwielbia nasze wyjscia do restauracji. Ma swoje ulubione miejsca. Rozmawia swobodnie z kelnerem, sam zamawia, na koniec prosi o "pudelko na wynos". Taka wlasnie milusinska kolacje mialismy w piatek wieczorem. Male martini dla mnieJ, wieczorem fantastyczny film “Nietykalni” w reżyserii Oliviera Nakache'a i Erica Toledana - goraco polecam.

W sobote rano Victor ma trening taekwondo. Widzac fascynacje Żółwiami Ninja, chcialam jakos ukierunkowac te checi "walki", nie mowiac juz o nadniarze energii. Tak wiec zabralam go na probe na taekwondo. I chwycilo! Od dwoch miesiecy wiec, dwa razy w tygodniu Victor dumnie trenuje w grupie "malych tygrysow".

Jako ze T musial pojsc do pracy, bylismy juz umowieni z moja kolezanka Lena i jej coreczkami blizniaczkami Maia i Lila. Rozpoczelismy od lunchu w indyjskiej restauracji. Widzialam jak wlasciciele odetchneli z ulga, gdy opuszczlismy lokal. Dzieciaki tanczyly w rytm (mnie osobiscie deprymujacego)  indyjskiego zawodzenia, albo bawily sie w chowanego pod stolami. Lena i ja za to bawilysmy sie swietnie, jako ze dzieci zajely sie soba. Normalnie T nie pozwala na takie wybryki, jest dosc radykalny jesli chodzi o zachowanie w miejscach publicznych, ale….mama jest “z tych miekkich” wiec pozwala syneczkowi. Potem wyprawa metrem do  parku w centrum Bostonu. Tam - sadzawka z fontanna do pociaplania sie, plac zabaw, karuzela i najwazniejsza atrakcja tego dnia - balony. Za jedyne 5 dolarow (!!!!!!!!!!) pan baloniarz-klaun spelnial dzieciece marzenia. Nie kwestionuje, byl swietny. Jakakolwiek postac z bajki dziecko sobie zazyczylo - “zbalonowal” ja. Stalismy w kolejce dosc dlugo, nota bene stanie w kolejce dla dzieci - bez problem! jesli cel jest szlachetny i przygladalismy sie jak tworzyl rozne postacie z bajek wedle zyczenia dzieciatka. Tak wiec dziewczynki zgodnie z uwarunkowaniem genetycznym zazyczyly sobie krolewny, a Victorcio czerwonego angry bird. Potem byly obowiazkowo lody. Odkrylismy fantastyczna lodziarnie – a wlasciwie byl to mrozony jogurt o roznych smakach, ktory mozna bylo sobie samemu nalozyc i dobrac do tego przerozne dodatki - kawleczki czekolady, orzeszki, ciasteczka, owoce, posypki ect. Mrozona kawa dla rodzicow! Potem poszlismy jeszcze na dlugachny spacer, dzieciaki gonily golebie, my sobie rozmawialysmy. Kobiece pogaduszki, relaks. Pelny relaks.


W domu czekal juz na nas T, skoczylismy jeszcze jak co sobote do sklepu z “dobrociami”. Skoro nie mozemy wychodzic, tak jak to robilismy w zamierzchlych, “przed-Victorzastych” czasach, zawsze w sobote zaopatrujemy sie w rarytasy: nadziewane muszle, dobry ser, pâté, kawaleczki wedzonej ryby. Moja ulubiona to wedzona wedlug Majow, w ziarenkach kawy i kaka. Dobre wino. W torbie z zakupami dla mnie zawsze znajdzie sie bukiet swiezych kwiatow. To nasz wieczor. T i ja. Siedzimy w kuchni i rozmawiamu. Spokojnie, bez stresu. O minionym tygowniu, o pracy, o Victorku, o wszystkim i niczym. Plany, rozterki, przemyslenia. Victorcio spi, szczesliwym i beztroskim snem czterolatka. Wciaz jeszcze sciskajac w raczce swoj ulubiony kocyk. Tym razem obok niego tez balon.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Stare domy mówią

Stare domy mówią. Do nas. O nas. O nich. O tych - co tu byli. Przyszli, przeszli, nie wrocili. Szepcza cicho swa historie przemijania.

Dom, charakterystyczny dla Cambridge w  Nowej Anglii.
Wynajmujemy parter domu na ulicu Zielonaj, niedaleko od harvardzkiego kampusu. Pierwszy wlasciciel, ktory byl farmerem, okolo1865 roku, wybudowal maly domek, ktory teraz stoi na tylach posiadlosci. W miejscu gdzie stoi dom w ktorym mieszkamy byl jego ogrod wrzywny, z ktorego sie utrzymywal. Okolo 1900 roku ogrod zlikwidowano, a w jego miejscu zostal wybudowany dwupietrowy dom. Od poczatku ubieglego stulecia, dom przechodzil z rak do rak, ale zawsze pozostawal zwiazany z Harvardem. Tzn znieniali sie wlasciciele pierwotnego “malego” domku, a dwupietrowiec byl wynajmowany harvardzkim wykladowca, studenta tudziez goscia. Niewiel sie od tego czasu zmienilo. Obecni wlasciciele Rika i Cherles, kupili ten dom od pana Browna (wlasciciela przez prawie 50 lat) na pocztku lat osiemdziesiatych i kontynuuja tradycje. Parter - zawsze na dluzszy wynajem (minimum 2 lata), pierwsze pietro – na krotsze okresy 6 -12 miesiecy. Drugie pietro ostatnimi laty zajela sama Rika z psem, a maz Charles pozostal w pierwotnym domku. Nie, nie sa w separacji, choc maja swoje problem (a kto ich nie ma?). Taki uklad im po prostu odpowiada. Rika i Charles - osoby jedyne w swoim rodzajau. Bostonska bohemia – jak lubie ich nazywac. Po szesdziesiatce, oczytani, zaangazowni politycznie. Rika – amerykanka, ale wychowala sie we Wloszech, pochodzi z rodziny znanych architektow. Charles,  bez wyksztalcenia, ale skarbnica wiedzy. Choc nie szarzuje  nie zapytany. Odnajdzie sie w kazdym towarzystwie. Ona, wychowna w podrozach (rodzice realizowali swoje projekty w roznych krajach), do dzis jezdzi po swiecie.  On - tylko jak musi. Woli zacisze domu, gazete i sport w telewizji. Zawodowo, nie ma rzeczy ktorych nie robili. Posiadali galerie sztuki; tak sie zreszta poznali. Ona byla wlascicielka galerii, on dostawca obrazow. Ona stwierdzla, czemu nie. 8 lat mlodzsy, a niech tam, krotki letni flirt….. Pracowali w telewizji. Prowadzili sklep z kowbojskimi rzeczami - raczej niezbyt popularne tu, w konserwatywnej Nowej Anglii, ale wlasnie, oni nie sa knserwatywni. Obecnie Charles restauruje domu, te wlasnie starusienkie egzemplarze tu w Cambridge. Ma niezla renome i moze przebierac w klientach. Jest raczej “reka” w tych zamowieniach  niz “mozgiem”, niemniej jednak pytaja o niego architekci , ktorzy maja swoje wizje np szklana podloga, a on im te marzenia przeklada na rzeczywistosc. Zdjecia tych domow mozna potem znalezc w gzetach, internecine. Rika nie pracuje juz. Jak sama mowi, zapytana na wykwintnych imprezach o to co robi, odpowiada: “nic, nie robie nic, n-i-c, nic z czystym sumieniem”.  Zawsze wywoluje tym niemala konsternacje. Ludzie mysla, ze to jest zart, a potem sie dyskretnie wycofuja, bo nie wiedza co powiedziec, jak rozmwiac z osoba ktora nie robi nic. O jakze sie myla! Dlugie rozmowy, dyskusje z Rika i Charlesem w letnie noce przy nie jednym  kieliszku wina….porzywka dla duszy. Bardzo ich lubie, bardzo. Sa inspirujacy. “Nic nie robiaca” Rika bardzo udziela sie politycznie - sa zagorzalymi przeciwnikami partii republikanow, organizuje od lat muzyczne obozy letnie, pomaga przy dzieciach wszystkim wokolo, i strsznie dba o ogrod. Uczciwie i ze smutkim przyznam - nie widac tego. Rika sie strasznie napracuje, na pewno tez niemalo kosztuja te wszystkie roslinki co zwozi z roznych sklepow. Zakwitnie i owszem wyglada ladnie  przez chwile, ale nie chce sie przyjac. Na nastepna wiosne Rika zabiera sie do prac ogrodowych z nowym zapalem od poczatku  - syzyfowa praca.. Niewiele tez tego ogrodu jest i przez ten “nowy” dom ( z 1900 roku ) wiecej tu cienia niz slonca.

Dom. Rika jest bardzo duman z tego starego domu i na pewno na “amerykanskie “ warunki, to jest na prawde stary dom. Kochana Rika usiluje na sile utrzymac wszystko co stare, tylko….to nie funkcjonuje. Ciezko doszukac sie juz tego “antycznego” piekna. Ja doceniam starocie, jako corka archeolopga z krwi i kosci kocham, respektuje i szanuje pamiatki, ale….powoli zyc sie nie da.  Skrzypiace podlogi, skrzypiace dzrzwi – dobrze - moze to ma jakis urok. Niedomykajace sie szuflady (komoda wbudowana w scianie )  – “sliwa na udzie” nie znika, bo co prawda mieszkamy tu juz 7 lat, co troche sie potykam. Okna….Rika wpada do nas i zachwyca sie:”popatrz na te nierownosci na szybie, juz takich nie robia, te szyby maja 100 lat”. Po pierwsze: ja tych nierownosci nie widze. Po drugie: ja w ogole malo co przez te szyby widze, bo sie ich nie da umysc. Sa to podwojne okna, ktorych nie da sie rozkrecic, a niektorych nie da sie otworzycz, bo wisza na jakis dziwnych lancuchach, ktore juz dawno przerdzewialy. Po trzecie: w zimie sa oblodzone!  Od srodka! Bo ogrzewanie w tym domu tez z zeszlego wieku! Nagle wydobywa sie okropny dzwiek  z rur i fala cieplego powietrza wraz z kurzem z piwnicy przechodzi przez dom, a potem dlugo nic. W kuchni w ogole nie ma ogrzewania, wiec jak w zimie  wchodze rano do kuchni to widze swoj oddech ( pocieszam sie wtedy, ze takie temperatury lepsze dla mojej cery). Duzo by wyliczac takich “niuansow”:  woda w piwnicy po kazdym deszczu, niestykajce kontakty, wybijajace korki, MOLE!!!... Ale, tez ma nasze mieszkanie swoj urok. Zakamarki, ukryte szafy, “niby kominek”, wykurze. Siedze sobie wlasnie w pokoju o ksztalcie niewiadomy. Jest w nim siedem katow, podoba mi sie to. Niemowiac juz o polozeniu - centrum Cambridge, lecz cicho, duzo parkow dla dzieci w poblizy, 5 minut do rzeki, 3 minuty do autobusu, 10 do metra. No i jest nasza Rika i Charles, dla nas wiecej niz wlasciciele. Bardziej jak Rodzina ktorej nie ma w poblizu.
 
Kocham to nasze mieszkanko. Wiem, ze jestesmy tu na momet i przyjdzie dzien kiedy sie wyprowadzimy. I tak jestemy tu juz dluzej niz planowalismy.  Jestem juz wlasciwie  gotowa na cos nowego, lepszego . Ale wiem, ze czesc mnie na zawsze pozostanie na ulicy Zielonej. My tutaj wlasnie jako para dojrzelismy. Wczesniej nasz zwiazek byl relacja  Monachium-Berlin, a potem Monachium - Boston. Tutaj T oswiadzczyl mi sie. Tu spelnilio sie moje marzenie o macierzynstwie. Tu Victorcio usmiechna sie do mnie po raz pierwszy.
To nasza historia, ale nie pierwsza i nie ostania domu nr 616 na ul. Zielonej.  Nasze mieszkanie na parterze Rika i Charles nazywaja “inkubatorem szczesliwych malzenstw”. Czary starego domu dzialaja i wprowadza sie para, a wyprowadza szczesliwa rodzina juz nie pierwszy raz. Za to pietro nad name wprost przeciwnie - klopoty, klotnie, dramaty, roszczenia, ludzie przerywaja kontrakty i wyprowadzaja sie wczesiej niz zamierzali….Hm…ciekawe.


Moze szron na oknie to jakies ukryte przeslanie, a podlogi trzeszcza opowiastke z przeszlosci? Stary dom zyje i mowi do nas. Wpisuje nasza historie w swoje sciany. Kiedys tez bedzie mowil i o nas...



poniedziałek, 30 czerwca 2014

Na Florydzie zycie plynie.

Tydzien minal szybciutko. Tylko te noce…nieprzespane, pelne roznych dziwnych mysli, uczuc, emocii. Tlumionych emocji, ktore juz tak dluzej nie chca….

Wczoraj wrocilismy wypoczeci, przybrazowieni z walizka pelna muszelek i piasku z plazy. Piasek w walizce, ubraniach, we wlosch - efekt raczej niezamierzony. I po wakacjach. Najmilsze momenty – kubek z kawa na balkonie z widokiem na morze. Rano, cisza, caly dzien przede mna, tyle moge z nim zrobic. To niesamowite przekonanie, ktore miewam rano, ze dzis wydarzy sie cos wspanialego! I ta pelna naiwnosci radosc mojego synka z kazdej nadplywajacej morskiej fali. Nie wazne czy go obmyla, czy przewrocila, czy oblepila piaskiem. Ta smiejaca sie twarzyczka, moja mordeczka najukochansza – chwile bezcenne! 

 
 Floryda nie rzucila mnie na kolana na tzw. “pierwszy rzut oka”. Prawdopodobnie z czysto technicznego powodu, ze mi to “oko” zalala fala goraca i potu. Pojechalismy na wakacje w miejsce mniej turystyczne, z daleka od Miami i Disneylandu. Na ta czesc Florydy z nad Golfu Meksykansiego. Kiedy moj maz wrocil ze swojego 3-letniego pobytu w Europie (gdzie mail to niebywale szczsecie poznac mnie), zebral swoj “dobyek”  z domu w Teksasie i jechal z nim do Bostonu, wlasnie w tym miasteczku zrobil sobie jeden z postoju w swojej 5 – dniowej podrozy. Tak sie wtedy zachwycil plaza i morzem, ze postanowil “kiedys tam” powrocic. No i tak 8 lat pozniej, czyli teraz polecielismy na wakacje do Destin. Nie moge nie pominac faktu, ze byly to wakacje z tesciami. Czyli nie tak do konca pelny relaks dla mnie. Mili ludzie, ale…..Morze cudowne, plaza- bez przesady powiem, ze lepsza niz na Karaibach. I ten piasek, ktory tak ujal wtedy mojego-jeszcze-nie-meza: bielutki, o dziwo nie parzacy w stopy. Wiem, wlasnie przyszlo mi do glowy malo romantyczne porownanie – jak taki kleji w proszk ktory jadlam w dziecinswie na sniadanie. O prosze, zawsze wszystko co sie kojarzy z dziecinstwem, wplywa na polepszenie nastroju i blogosc.


Jako, ze kombinacja: ‘slonce’ plus ‘cztero i pol latek’ nie rowna sie ‘caly dzien na plazy’, byly inne atrakcje, ktore mnie sama radowaly z glebi serca. Jak np delfiny. Po raz pierwszy mialam morzliwosc ogladac je z bliska w basenie. Jestem raczej uprzedzona do takich pokazow, “za pieniazek, pod publike, rybka pilke na nosku podrzuci”. Ale jak tak siedzialm podczas tego wystepu to cieszylam sie na rowni z Victorem, taka czysta niezmacano niczym dziecieca radoscie i wysylalam sms-y do Rodzicow “delfiny, delfiny, widze delfiny po raz pierwszy w zyciu”. I cieszyla sie jeszcze bardziej, bo oni tam dalego w Polsce cieszyli sie wraz ze mna. Drugie spotaknie z delfinami bylo w ostatnie popoludnie pobytu na Florydzie, kiedy to zabralismy pirata Victora, na statek piracki w poszukiwaniu skarbow. Podczs gdzy moje kochane dziecko z opaska na oku, w pirackim kapeluszu i z tatuazem skorpiona wlasnorecznie namalowanym przez kapitana statku, z wodnym pistoletem bronilo nas przed barbarzyncami, delfiny wesolo podskakiwaly za burta. Tak, to bylo nowe slowko tego dnia: “barbarzyncy”. Moj dzielny pirat po zlozeniu wieczystej przysiegi otrzymal nawet swiadectwo pirata i trzy zlote monety!  Co jeszcze, mimi-golf, samochodziki wyscigowe, zderzajace sie pontony, no i basen. Taras naszego domku z jednej strony wychodzil na morze, a z drugiej strony a basen, ktory wieczorami okupowalismy z naszym malym probujac uczyc go plywania. 


A dla nas byly nadmorskie knajpki, swieze ryby,  T mial do woli swoje ukochane ostrygi. Zachwytu nad nimi nie podzielam. Owszem, zjem, ale zebym o nich marzyla, albo sama z siebie kupila, to nie. Bardziej degustowalam koktaile….

Wrocilismy do rownie upalnego Bostonu - home sweet home.



niedziela, 15 czerwca 2014

Troche o ksiazkach i Dniu Ojca.

Stronie ostatnio od ksiazek. Chociaz to nie do konca tak. Czytam non-stop, tylko chwilowo znaczaco zawezilam repertuar ksiazkowy. Choc gromadza sie na polce znakomitosci i reka az drży w kierunku “Pokolen. Czas deszczu. Czas slonca”,  to jednak nie….nie. Moze wezme na wakacje, a moze i nie. Tez kolejny kryminal Kellermana mi sie marzy. Uwielbiam jego dialogi miedzy Milo - poicjantem z LA i Alexem - psychologiem kryminalnym.  Tez musi poczekac. Snobem ksiazkowym jestem, to sie nieraz bardzo irytuje, lektura leci w kat, a pomruki niezadowolenia wydaje jeszcze przez pare dnie. Szanuje i respektuje KAZDEGO kto ksiazke wydal i mysle, ze kazda potwora znajdzie swego amatora, ale ja kazdej ksiazki do konca przeczytac nie musze. Ba, jak mnie pierwsze 15-20 stron nie przekona, to “kawalka zycie w nia nie zainwestuje.  Szczegolnie “pies” jestem na styl pisania. Albo raczej na silenie sie na styl. Autorow ktorzy proboja cos wyrazic i wydaje im sie, ze swoimi nazwijmy to “skrotami myslowymi”, animuja odbioracy wyobraznie, zdzierżyć nie nie  moge.  Cos w stylu  (…)Chciałabym mieć taki charakter, że jeśli ktoś mi przyśle kiedyś gówno końskie wpaczce, nie krzyknąć z odrazy, tylko się ucieszyć, że konik tu był. (…).” Co to ma byc? Zart? Fakt? Mertafora? Wznosimy sie na wyzszy poziom intelektualny? Zaliczam sie pewnie do wyjatkow, bo to styl autorki  niezwykle popularnej. Nie uwazam sie za osobe ograniczona, ale w tym wypadku akurat nie rozumiem o co chodzi. Coz, nie musze.  Czytajac raczej szukam oderwania, piekna, ukojenia.  Oj, ta “Anie z Zielonego Wzgorza” zyc mi nie da. Raz na zawsze jestem przypieczetowana i naznaczona jej sposobem patrzenie na swiat: “kocham wszystko co piekne”.  Jakiez bolesne bylo dla mnie rozczarownaie, kiedy po tygodniach czekania na przesylke z Polski otrzymalam ksiazke, ktorej rezenzje byly fanatastyczne a tu…...”Femi od roku spi w za malych, ciasnych skarpetach, by stopa nie drgnela ani o centymetr, lecz rankiem zawsze budzi sie z dziura, przez ktora glupkowato usmiecha sie do niej wielki rozowy paluch-wyspany, nierozumiejacy grozy sytuacji i gotowy do dalszego rozrostu.” Buuuuuuu…… 
Dzis byl u nas Dzien Ojca.
Misiasty zrobil w przedszkolu laurke, na ktorej pani napisala (na zyczenie mojego dziecka) “Moj Tata jest wyjatkowy bo czesto sie ze mna bawi”. Victor namalowl Tate i siebie ( nawet bylo to czlowiekopodobne), a pani na wszelki wypadek podpisala “moj tata”, zeby rozwiac wszelkie watpliwosci. Do tego punkt glowny -  present - samolot z drewna pomalowny na niebiesko ( bo to kolor chlopcow!), a na niego naklejona mnostwo naklejek -  pilek koszykarskich, jako ze T uwielbia koszykowke. Prezent byl juz gotowy od paru dni i moje dziecko kochane usilowalo wszelkimi mozliwymi sposobami przyspieszyc nadejscie “Dnia Ojca”. Victorcio co troche wyciagal i “sprawdzal” prezent i dokladnie relacjonowal co jest w srodku. Tak, ze za wielkiej niespodzianki to raczej nie bylo. Dzis rano po prosu obudzil sie z okrzykiem na ustach: “Tato, wszystkiego najlepszego z okazj Dnia Ojca. Teraz juz mozesz otworzyc swoj present!”. 

piątek, 9 maja 2014

B zamiast A.

Zlosliwosc rzeczy martwych. Albo raczej komizm sytuacyjny. Chociaz wczoraj raczej nie bylo mi do smiechu. Dzien z serji zakreconych. Rano odlot teściowej. Samolotem. Przypomina mi sie stary kawal, jak to Kowalski wraca pijany do domu, a drzwi otwiera teściowa z miotłą; Kowalski na to “a mamusia to sprzata czy odlatuje?”. Nie, u nas nie bylo miotlanych odlotow, tylko United Airliners transportowalo moją Teściową spowrotem na Dziki Zachod. Bylo z tego powodu duzo zamieszania. Nie potrzebnego zupelnie. Chodzilo tylko o jedna literke: B zamiast A. Odloty do Teksasu odbywaja sie teraz z Terminalu B, a nie jak poprzednio z  A. Wszystko pozostaje po staremu, i wszystkie terminale wygladaja zupenie tak samo, tylko ten nazywa sie B….Tesciowa byla ogromnie zdenerwowana tym faktem. Ja nie moglam - mialam termin u lakarza, ktory bym chetnie przesunela, gdybym byla poinformowana na wiecej niz 2h przed. Cala ta sytuacja byla bardzo dziwna, bo do tej pory tesciowa zawsze z wlasnej woli brala taksowke, mimo naszych propozycji transportu. Dodam tylko, ze jest to dla mnie nie zrozumiale, ale sie nie wtracam. Moze roznica kulturowa, ktorej nie jestem w stanie pojac? Niemniej jednak Rodzice mojego meza sa jedynymi goscmi, ktorzy zawsze na wlasna reke sie transportuja "z" i "na" lotnisko. Wiec skoro od lat procedura tych odlotow, przylotow i programu pobytu u nas byla i jest taka sama, mielismy juz dzien zaplanowany. Moj maz zadecydowal w koncu, ze ją na lotnisko odwiezie. Byl to wyjatkowo niekorzystny dzien. Kończą wlasnie w jego laboratorium project i zwiazaną z tym publikacje. Jedno z czasopism wyrazilo zainteresownie tym materialem, do takiego stopnia, ze redaktor postanowil pofatygowac sie osobiscie do ich labolatorium, zeby omowic szczegoly. Co jest niemalym wyroznieniem, ba, wielkim, bo zazwyczaj trzeba sie “prosic” o przyjecie artykułu do publikacji i nierzadko spotyka sie to z odmowa.Wysyla sie wtedy ten artykuł do nastepnego pisma - o nizszym standarcie i  popularnosci i znowu czeka na “wyrok” – i znowu  moze byc odrzucony. Bardzo żmudny process. Pomijam juz fakt, ze spotkanie sie osobiste z szefem redakcji oznacza “connection” – “znajomosci”. Niestey, B zamiast A, i nie dalo rady. Moj maz na to spotkanie nie zdazyl. 

Po poludniu bylismy umowieni w nowym przedszkolu, ktore Victor zacznie we wrzesniu. Mialo to byc spotkanie organizacyjne dla rodzicow i dzieci, zwiedzanie szkoly, klas, zakonczone pizza na placu zabaw przed szkola. Dzieci mialy okazje poznac nauczycieli, poznac i pobawic sie z innymi dziecmi z ktorymi zaczna przedszkole. Bylo to zaplanowane juz od paru tygodni. Tak wiec dzien nasz mial bardzo napiety grafik juz od rana. Ja Victora rano odprowadzam do przedszkola na pare godzin, wracam, lece do lekarza, biegne znowu do przedszkola odebrac go wczesniej, wracamy razem do domu, gdzie bedzie na nas juz czekal moj maz (po spotkaniu z redaktorem!!!) i jedziemy wszyscy razem do nowego przedszkola – junior kindergarden. (Podczas gdzy United Airline grzecznie i bezpiecznie unosi w oblokach moja Tesciowa daleklo, jak najdalej od Bostonu).

Po zadymie z A i B maz pojechal do pracy,
praktycznie po to zeby zaraz z niej wrocic. My z Victorem, czekamy na niego o umowionej godzine, kiedy to T wysyla mi sms i ze czeka na metro - co oznacza minimum 30min. Mysli moje wiruja pomiedzy morderstwem a rozwodem jak patrze na zegarek i syneczka czekajacego na schodach, przejetego juz od paru dni nowa szkola. Za chwile dzwoni T,  ze metro nie dziala i zebym wziela taksowke. Próbuje przekazac ten fakt dziecku na spokojnie, choc widze zmartwienie na buzce. Biore telefon, zeby zamowic taksowke i uswiadamiam sobie, ze nie mam gotowki, a bostonskie taksowki nie zawsze przyjmuja karte kredytowa. Ok. Zabieram malego i lecimy do banku. Wyciagam pieniadze na taksowke, odtwieram torebke….nie wzielam telefonu…..W tym momecie determinacja moja wzrosla ze 100% na 200%. Moje dziecko dotrze nia miejsce!  Przeszlam przez ulice i weszlam do pierwszego budynku z brzegu i poprosilam, zeby zadzwoniono nam po taksowke. Okazalo sie, ze jest to machanik samochodowy, ktory zna mojego meza i Victora. Centrala poinformowalm nas, ze taxi podjedzie za okolo 40 minut. Wtedy nasz mechanik wyszedl na ulice i zgwizdal taksowke w przeciagu 2 minut. (wdziecznosc ma moja dozgona). Taksowkarz co prawda zupelnie sie nie orentowal gdzie ma jechac (!!!!!), ale to juz nie bylo wazne-jechalismy! I dojechalismy! Zamieszanie z papierami przy wejsciu, naklejki z imieniami, i placzace co niektore dzieci ect…..zdarzylism na wszystko i nawet maz sie zalapal. Ze szkoly wynieslismy jeszcze lepsze wrazenia, niz mielismy podczas zapisow. Mimo wszystko udany, choc zakrecony dzien.

*Jesli ktos nie ma pomyslu na zycie, to podsuwam: przeciebiorstwo/usługi taksówkowe w Bostonie. Sukces gwarantowany. Bo to co mamy na chwile obecna, to tragedia. Nigdy nie wiadomo kiedy przyjedzie, czy wogole przyjedzie, i czy miejsce docelowe bedzie wchodzilo w zakres kompetencji taksowkarza. ( Np. taksowkarz ktory sie dzis dla nas zatrzymal poinformowal nasz, ze on jedzie tylko "do rzeki". Na szczescie szkola byla "nad rzeka" i po wlasciwej stronie)

czwartek, 8 maja 2014

Love Actually


Juz czwartek. Majowy czwartek. Co prwada temperatura na zewnatrz jeszcze nie szaleje, za to przyroda wybuchla po zimowym wyzwoleniu. Chodze i nie moge sie napatrzec, nawachac, nadotykac, napstrykac zdjec. Kolory, zapachy, kasztalty porażaja swym pieknem, a ich zmiennosc w zaleznosci od pory dnia, swiatla, slonca czy nawet deszczu po prostu zniewala.  Nie moge nie byc szczesliwa, modlitwa sama mi sie uklada w glowie. Wdziecznosc za bycie tu i teraz, za bycie czescia tej misternej kostrukcji Wszechswiata, za wolnosc, za milosc, za rodzine daleka i bilzasza. Za to ze moge czuc, chlonac i dawac.


Zeszly weekend spedzilismy bardzo milusinski. Wyjazd za miasto do znajomych i ich
wspanialego domku na tzw. “baby-shower” - impreze powitalna na czesc majacego sie wkrótce narodzic dziecka. Zaproszeni przywożą ze soba prezenty dla dziecka, jedzenie, a przyszli rodzice rozpakowuje je publicznie i przyjmuja “dobre rady” od “bardziej doswiadczonych i juz po przejsciach”. Bardzo mila forma spotkania.  No bo jak sie nie cieszyc w obliczu takiego szczescia.  Tym razem w roli glownej Lucy i Fin.  Ich coreczka  Lula Perła ma sie urodzic 22 maja. Bylo wiele smiechu,  wiele prezentow,  mniej lub bardziej romantycznych.  Choc ”romatyzm” jest dobry na spotkaniu, to w życiu codziennym na pewno
dodatkowa paczaka pieluch, wanienka, czy maszyna do zwilgotniania powietrza bardziej sie przyda. Bylo wiele rozowych ciuszkow, koronkowych majteczek, spiochow z imieniami rodzicow.  Przyznaje ze korcilo mnie bardzo pojscie w regaly po takie wlasnie prezenty, ale przypomnial mi sie moj wlasny baby shower i zostalam “rozumna, mniej romantyczna” –zestaw butelek, smoczkow i maszyna do sterylizowani ich,  buuuuu…….Ciekawie tez bylo posluchac zamierzen i pomyslow nowych rodzicow na to “jak bedzie” – “nie, my to smoczka dziecku nie damy”, “zadnych pampersow”, “tylko naturalne szmaciane pieluchy,  “ubranka tylko z tkanin naturalnych” ect.  Moglam sie tylko usmiechac, bo wiem, ze minimum polowe z tego zycie zweryfikuje. Ale bardzo, bardzo sie z wraz z nimi ciesze. Wiem jak bardzo Lucy tego dziecka pragnela.  A i Fin wydawal sie juz byc mniej przerazony.

Tak lubie takie imprezy, takie popoludnia, kiedy sama slodycz  i zyczliwosc wisi w powietrzu. Nie ma glosnej muzyki, ani przepychanki po drink. Nawet moj T uczestniczyl w rozpakowywaniu prezentow. Tak, tu moge naglos powiedziec, ze ojcostwo zmiekczylo bardzo mojego “pana, króla i władcę”.  Jak mu sie oczy nieraz swieca jak patrzy na naszego Victorcia. Cieple mile popoludnie, z pysznosciami przyniesionymi przez gosci, a glownie przez Duy ( tajwanczyka wychowanego tu w USA). Piekny ogrod naszych znajomych, szalejace dzieci i psy, przyjaciele. No i wlasnie wiosna. Wiosna radosna!  

Przychodzi mi do glowy ta angielska komedia  “Love Actually” - love actually is all around.
Miłość naprawde jest wokół nas. 

czwartek, 1 maja 2014

Jeszcze o kwietniu.

Troche jeszcze o kwietniu. Co prawda dzis juz 1 maja, ale mam troche zaleglosci, jako ze bylam odcieta od swiata z powodow czysto technicznych. Tzn.moj laptop po prostu nie chcial sie wlaczyc. Co prawda mamy i drugi laptop, i komputer, ale to nie to samo.  Zupelnie nie moge “znalezc natchnienia” na nie -moich laptopach ( laptop moją muzą?).  Nekalam wiec meza mojego,  az w koncu sie zlitowal i naprawil, i odwirowal, i oczyscil. Tak skutecznie,  ze mam komputer caly “prawie” nowy bo wszystkie moje dokumenty, informacje, teksty i zdjecia zaginely bezpowrotnie podczas tego procesu. Ale….jako, ze jest wiosna, sloneczko wlasnie wychodzi po deszczu, kwiaty i drzewa kwitna, na meza zloscic sie nie bede. Jak by nie bylo chcial dobrze. I naprawil. Tylko, ze….


Kwiecień, plecień, bo przeplata. trochę zimy, trochę lata
Tuz przed Wielkanoca, kiedy kazdy juz sie przyjemnie po zimie rozgrzal i przeciagnal, spadl snieg i polezal sobie przez dwa krotkie, choc coraz dluzsze juz dni. Tak chyba, zeby nas nauczyc pokory i uswiadomic, ze tak wlasciwie, to na nic wplywu nie mamy.  Za to Wielkanoc byla Bosko ciepla i sloneczna. "Kwiecień, plecień, bo przeplata, trochę zimy, trochę lata". Zeszly tydzien zimno-deszczowy, dzis  sie rozjasnilo i czuje, ze moge rozpiac kurtke. Tak wiec pogodowo kwiecien byl strasznie zakrecony. Zyciowo, tez troche zamieszania. Duzo duzych i malych planow, pomyslow, spotkan z ktorych cos wychodzilo, lub nic. Cicho, sza…teraz trzymajmy kciuki.  Niby wciaz w biegu, chociaz przystaje zaby dotknac kwitnace drzewa. Troche tez “na skrzydlach”, bo wiosna, bo moze sie uda, bo moze w koncu sie cos zmieni. Piore i chowam do szafy zimowe kurtki, rozgladam sie za ladnymi  wiosennymi butami, chodzimy na coraz dluzsze spacery, Victor nie rozstaje sie z hulajnaga, z T podkopuja pilke, wakacje zaplanowane...

„Kiedyś wiosna otworzy na ścieżaj pestki serc rozłupane na pół” (Bruno Jasieński)

niedziela, 20 kwietnia 2014

Wielkanoc, nasza jedyna.



Udaly sie. Tak mysle. Mam ta wewnetrzna sadysfakcje, ze przygotowalam je, tak jak moglam najlepiej. Co prawda nie upieklam mazurka, tak jak planowalam, a wiekszosc rzeczy zrobil za mnie “Baltick Deli”, niemniej jednak ciesze sie. Przede wszystkim byl czas oczekiwania na Wielkanoc. Odliczania dni - "Mami, czy dzis sa juz swieta?" Udekorowlismy mieszkanie ("Mami, ja tak lubie dekorowac mieszkanie"- miód na serce). Stoi forsycja obwieszona jajkami, stoja zajaczki, kurczaki ect. Pomalowalismy jajaka. W zeszlym roku udalo mi sie skoncentrowac uwage Victora przez 10 minut. W tym roku czas malowania, barwienia, naklejania ect. wydluzyl sie do 45 minut. Nawet maz pomalowal jajko, chociaz siedzial na poczatku bezradny i zdezorientowany ( bo u niego w domu sie tylko jajka farbowalo). Pojechalismy do Polskiego Kosciola na Swiecenia - co bylo zdecydowanie punktem kulminacyjnym moich Swiat. Nie moge powiedziec, ze obylo sie bez drobnych incydentow, glownie z powodu “lukrowanego baranka”. No bo dlaczego baranek ma siedzic w koszyczku? Takie logiczne pytanie. Przeciez jest stworzony wprost do zjedzenia. Dlatego tez w trakcie przygotowywania koszyczka baranek byl dosc czesto oblizywany, co doprowadzilo do zlepienia sie innych produktow Swieconki.  A w drodze do Kosciola nawet w tajemnczy sposob nadgryziony. Winowawca nie zostal odnaleziony, sprawa zostala umorzona w toku.


Jak tak patrzylam na mojego synka niosacego z wielkim przejeciem koszyczek, to serce eksplodowalo mi z milosci. Kiedys zartowalam mowiec 50% Polaka+50% Amerykanina = 100% Perfekcji. Ale…nic dodac nic ujac. Taki malutki czlowieczek, taka drobinka faceta, taka najlepsza czesc mnie i T. Victorcio sam byl bardzo podekscytowany swoja rola koszyczkowa, dzielnie przedzieral sie przez tlum w Kosciele. Uczciwie przyznaje, ze obiecalm, ze po Mszy baranek jest jego i nie musi juz czekac do niedzieli. Tak, ze zaraz jak przekroczylism prog Kosciola baranek powedrowal do buzi i rodzinne zdjecie Wielkanocne, to nasza trojka przed Kosciolem z Victorciem lizacym baranka. Moj syn rowniez utrzymuje, ze poswiecenie koszyczka zdecydowanie podnioslo walory smakowe baranka. Dzis przy sniadaniu podslyszalam, ze maz moj twierdzil, ze jakoby zrozumial o czym Ksiadz mowil…..No prosze, jaka obfitosc lask. 


Dzis byl “egg hunt”- czyli poszukiwanie ukrytych w ogrodku jajek ze slodyczami lub drobnostkami w srodku, potem sniadanie z przyjaciolmi. Podzielilismy sie Swieconka. Byla babka, moj kochany sernik, polska wedlina, biala kielbasa, chrzan ect.  Po poludniu skyp z Polska i Teksasem, wyjazd do parku nad rzeka, pierwsze lody w tym sezonie, rodzinne "gniecenie sie" przed bajka w telewizji….Leniwie, bez pospiechu, rodzinnie, milo, cieplo w sercu pomimo braku bliskiej, a jakzesz dalekiej Rodziny. Inaczej. “Troche” innaczej niz bylo w dziecinstwie. Nie, raczej “duzo” inaczej. Ale, tak samo nigdy juz nie bedzie. Chociaz nie wiem jakbym sie starala, to scenariusza nie powtorze, bo …nie ci sami aktorzy, nie ten sam plener. Dotarlo to do mnie wlasnie podczas tych Swiat. Ze nie ma co rozpamietywac, poszukiwac, doszukiwac sie smakow i podobienstw, bo to tylko poteguje smutek przemijania. Mozna tylko dac z siebie wszystko co najlepsze i stworzyc Swoje Wlasne Najlepsze i Niepowtarzalne Swiata. Swoja Tradycje. I taka wlasnie byla moja-nasza tegoroczna Wielkanoc. Niepowtarzalna!


Zycze Wam wszystkim wlasnych, niepowtarzalnych Wesolych Swiat!