sobota, 14 listopada 2020

Gniazdujemy.


 Nastepna przeprowadzka. Co rolu wysylazac kartki swiateczna, mam naklejke z nowym adresem…mozna zwariowac. Znajomi sie juz pogubili. Ale…nasza Odyseja dobiegla konca. Juz w zeszlym roku, w momecie przeprowadzki w okolice Waszyngtony, planowalismy to osiasc, ale nie chcielismy, kupowac dom na odleglosc to raz (wthedy jeszce mieszkalismy w Berkshire), a dwa, chcilelismy miec pewnosc, ze “poczujemy” to miejsce. W momecie jak COVID podbijal swiat, my podbijalismy rynek nieruchomosci, I musze przyznac ze czas nam sprzyjal. W okoicy gdzie gdy dom na sprzedaz  pojawia sie na rynky i znika w przciagu 24h, na otwarcie “naszego” domu nie pojawil sie nikt. Sobotu, po piatku w ktorym ogloszono zamkniecie szkol i wiekszosc innych instytucji. Ludize atakowali slepy  (male déjà vu z last 80s dla mnie), a my poszlismy sobie na spacer z psem….Wiedzielismy, ze w ten dzien dom wystawiono na sprzedaz, ale przejezdzajac obok niego pare dnie wczesniej stwierdzilismy, ze ma za maly ogrodek wiec nie warto sie fatygowac. Swiadomie czy nieswiadomie, poszlismy na spacer w kierunku tego domu, no i ze skoro przechodzimy obok, a dom mozna sobie obejrzec (w maskach i rekawiczkach!), to czemu nie. Musze przyznac, ze myslami bylam zupelnie gdzie indziek. Bylismy z Lenoxem na smyczy, wiec mowie T i Victorkowi, wy idzie zobaczyc ten dom, a ja tu sobie postoje z psem. Victor wypadl po paru minutach. “Mamo mamo, chodz bedzie ci sie podobal. Mozesz wejsc do szafy, a ty taka chcialas”😊 No i tak sie zaczelo….tak wiec pierwsze miesiace pandemic, minely nam na negocjacjach, inspekcjach, podpisywaniu niezliczonej ilosci dokumentow, wizytach w banku ….wprowadzlismy sie 6 czerwca,  dzien po naszej 10 rocznicy slubu. Jak sie to w Polsce mawia….jestesmy na swoim. Jestesmy!

Domek nasz jest jednopietrowy, z trzema sredniej wielkosci pokojami na gorze, na dole kuchnia otwarta, i dwa pokoje. Obydwa pokoje na dole maja kominek. Piwnica (bez pajakow, wilgotnosi I dreszczyku emocji przy zejsciu na dol. Moze powinna,m to raczej nazwac “poziomem dolnym”. A wiec tam, mamy pralnie i jeden duzy pokoj/pomieszczenie ktorym zawladna T. Z Victorm robia projekty – co tam ma nie byc! muzyka, telewizja (? po co, mamy na gorze), sport, dodatkowe sofy….niech sobie robia….Ogrodek, nie za wielki, na razie, ciezko opanowac, rosnie tu wszystko na potege, bez sladu i ladu. To plan na przyszla wiosne, teraz to tylko kosimy co sie da. A nie wszystko sie da, bo tak zaroslo. Planow jest duzo, ale teraz to jus bez pospiechu robimy co trzeba, raczej ostroznie , bardziej przemyslanie. Jestesmy na swoim!



niedziela, 2 lutego 2020

O tym ze sczescie moze byc nieraz cale czarne.


Jednym z warunkow, ktore nam Victor postawil w zamian za zgode na KOLEJNA jak to powiedzial przeprowadzke byl pies. Oprocz tego byl rowniez zamiar pomalowania scian swojego pokoju w rozne kolory. Kazda ze scian miala byc w innym kolorze – w gre wchodzily miedzy innyumi kolory – o zgrozo! czarny i rozowy!!! Uffff jakos sie rozeszlo po kosciach. Za to jesli chodzi o psa, to zaraz po przeprowadzce, Victor wybral sie do biblioteki i wrocil z ksiazka, a wasciwie atlasem psow. No i zaczeko sie studiowanie i wybieranie. Zrobilismy pare wycieczek do schronisk dla zwierzat, co ja za kazdym razem przyplacalam zdrowiem, bo serce sie kraja, patrzac w smutne oczy tych czworonogow. Najczesciej na takie wycieczki wybieralismy sie w dwojke z Victorem, a Trent zauwazyla, ze wykrecal sie i spowalnial proces jak mogl. Razu pewnego poklocilismy sie…o co, juz nie pamietam. Jedna z tych standartowych wymian zdan prowadzacych do nikad. Jadac samochodem w ciezkim milczeniu, Trent zaproponowal podjechanie pod schronisko dla zwierzad. “Galazka oliwna” dla mnie. Choc z gory wiedzialam ,ze i tak z psem stamtad nie wyjdziemy, to nie chcialam rozczarowac Victora, ktory byl w jednej chwili gotowy. Zagryzlam zeby, i sobie pomyslalam, ze nie ma to jak na smutek do serca przytulic psa. Niech to bedzie i mala chwilka, bo potem i tak mi serce peknie, ze nie bede mogla tych wszystkich pieskow zaadoptowac. No wiec podjechalismy, wchodzimy, i jest jeden malusienki 2 miesieczny brazowy kundelek. Z wywieszka na klatce, ze adopcja w trakcie. Jak nas zaraz poinformowano, takimi wywieszkami nie mamy co sie przejmowac, bo ludzie “zaklepuja” sobie zwierzeta, a potem po nie nie przychodza. Widzac nasz entuzjazm, zaproponoawano osobiste zapoznanie sie ze szczeniaczkiem, ktore skonczylo sie lezeniem na podlodze calej naszej trojki i pieska. Maz mowi adoptujemy!!!! Spasc nie mogla, bo juz bylam na podlodze. Papiery byly juz dawno wypelnione, bo Victor i ja odwiedzalismy to schronisko juz wczesniej, wiec tylko dla dopelnienia wymogow, zadzwoniono, do rodziny ktora uprzednio wyraziala chec jego adopcji, ale ktora sie jak do tej pory po niego nie zglosila. I co!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Jak dowiedzieli sie, ze chcemy go zabrac do domu tera i zaraz, powiedzieli, ze wsiadaja do samochodu i jada odebrac SWOJEGO psa. Chyba nie trzeba nikomu mowic, jak wszyscy sie czulismy. Victor przestal mowic z rozpaczy. Nieraz wolalabym zeby on swoje uczucia wyplakal, albo wykrzyczal, a on sie po prostu zamyka w sobie. Strasznie to przezylismy. Ale…..cos peklo w T. Od tej pory adopcja psa stala sie jego (bo naszym to byla juz od dawna) top priorytetem. Przeszukiwal internetowo schroniska, czytal o roznych rasach psow, I debatowalismy, czy adoptujemy ze schronisk (ja bylam za tym), czy kupujemy z hodowli psow (za czym T obcjonwal). I tak znalezlism jedna farme w poblizu, specjalizujaca sie w hodowli labradorow, informujaca za psia para jest przy nadzieji!! I chetni do adopcji szczeniaczkow sa proszeni o zgloszenia. A wiec, wstepnie zarezerwowalismy termin na odwiedzenie “oczekujacej suczki”. Pare dni pozniej w drodze do Koscilola znalazlam ogloszene, ze jest akcja adopcji psow. Nie znalismy tej organizacji, ale ze nie mielismy I tak planow na to popoludnie postanowilimy tam pojechac. Piekne cieple popolunie, szkoda bylo siedzic w domu. Na wstepie poinformowano nas, ze skoro nie jestsmy czlonkami i nie wypelnilismy (tysiaca) podan, adopcja nie jest mozliwa, ale jestsmy oczywiscie zaproszeni zeby wejsc poogladac pieski, dotacja mile widziane. Weszlismy, i ON tam byl. Zakochalismy sie na ament. Nie bylo mowy, zeby stamtad wyjsc bez NIEGO. 4-miesieczna psinka, z jakiegos powodu porzucona wraz z braten, ktorego ktos juz zaadoptowal. A wiec podwojnie porzucony. Stal sobie taki radosny i z nadzieja patrzyl na kazdego kto przechodzil. Plan byl taki Victor i ja trzymamy psa, a T porusza niebo i ziemie. Poczatkowo wogle nie chciano z nami rozmawiac, nie ma papierow, nie ma referencji, nikt nie sprawdzil naszy warunkow mieszkaniowych nie i nie. Taki process, trwa 1-2 tygodnie. Powinnismy to wiedziec, jadac tu, bo bylo na stronie internetowej, no i powiedziano nam to przy wejsciu. T pojechal do domu sfilmowc dom i ogrod. Ja dzwonilam do znajmich proszac o bycie pod telefonem, zeby mozna bylo sprawdzic referencje….po czesci  ciesze sie ze jest to sprawdzane  tak dokladnie, bo te zwierzaki sie juz i tak dostatecznie wycierpialy. Boze, jak nieraz widzialam blizne na tych zwierzetach, albo takie lysienie plackowe – niektore zwierzeta byly bezdomnymi psami z Puerto Rico i jak nam powiedziano od slonca wypadla im siersc! instynk morderczy sie odzywa…..To byly 3 godziny strasznego napiecia, ale ludzie z dobrym sercem sa na swiecie. Oczywicie, to co trzeba byl zrobic, zostalo zrobione, ale ta osoba zrobila to “po godzinach” w niedziale, w przyspieszonym tempie, bo widziala, jak bardzo nam zalezalo. Wtedy nasz malutki piesek nazywal sie “UMBERTO” (inspiracja Umberto Eco, Imie Rozy?, rewelcja) i mial zielona apaszke na szyji – “zaadoptuj mnie”, ktora zostala zamienion na niebieska “szczesliwy pies". Z naszym maly szczesciem pojechlismy do sklepu – kobieta z organizacji, ktora pomogla w adopcj, pojechala z nami i objasniala co trzeba kupic ect. Pomimo wielkiej gotowosci, wielotygodniowych przygotowan i otwartego serca, jak stanelismy w sklepie dla zwierzat, to bylismy kompletnei bezradni, pomijajac emocjonalnie (i juz zupelnie bez znaczenia, fizycznie) wykonczeni. “Medalik” z imienim i naszymi numerami telefonu musial byc zalozony od razu. A  imie wybralismy piekne (skromnosc!), piekne – jak dla naszej trojki. Nazwalismy go Lenox, to nazwa miasteczk w korym spedzilismy ostanie 3 lat i oposcilismy z zalem, pozostawiajc wspanialych przyjaciol i mase wspomnien. Teraz mamy Lenox na co dzien!. Nasze male czalkiem czarne szczescie jest prawdopodobnie mieszanka labradora i czegos jeszcze. Zadomowil sie juz u nas na dobre, i nie moge sobie przypomniec jak to bylo bez niego. Pewnie, ze ciagle spcery (wczesnie ran oi w srodku  nocy) i wciaza jeszcze zdazajace sie “wypadki” sa nieraz uciazliwe, ale jak wracam do domu i widze ta radzosc, pupa az odpada od merdania, to wszysto inne jest niewazne. Czytalismy, ze niektore pieski sa po taki przejscia, ze pomimo ze sie zadomowia, beda zawsze sie trzymac na dystans – dlatego tez T nie chcial wziasc psa ze schroniska. Tego raczej nie mozna powiedziec o Lenoxie. Wlasciwie, wrecz przeciwnie. Jest tak spragniony bycia z kims, ze doslownie wchodz na nas i pod nas. Glowke wciska nam na szyje, pod pache, zeby byc jak najblizej. Zasypia z Victorem i wiem, ze to niezgodne z kanonami wychowania i dziecka i psa, ale co mi tam. Ja tak wyrastalam, z Kewinem, ktory byl z nami przez piekych 17 lat i tak chce, zeby Victor mial. Slysze jak  nieraz do niego mowi przed zasnieciem i tak mi sie cieplo robi. Jesli tylko choc przez chwile pomysleliscie o zwierzatku, nie wahajcie sie. To taka radosc! Powiedzialabym, ze zalujemu ze tyle zwlekalismy. Ale tez wiem, ze musielismy tyle czekas, zeby znalesc naszego Lenoxa. Bo on jest taki nasz!



Jest nasz! Jedziemy do domu.

Juz zadomowiony. Zabawki po Victorku sie przydaly. 
W dniu adopcji.
Jestesmy bardzo wdzieczni organizacji "Lucky Dog Animal Rescue" i wszystkim tym, ktorzy w ten dzien pomogli nam. Jak rowniez wszystkim wolnotariuszom, ktorzy niestrudzenie walcza o znalezianie tym czworonogom godnych warunkow.

piątek, 24 stycznia 2020

Bez tytulu


Zmiany. Ciagle zmiany. Dobrze, zle….kto wie. Raczej dobrze. na pewno dobrze. Dluga droga pelna zakretow i objazdow powoli dobiega konca. Choc nie, powinnam powiedziec, jeden z zkretow za mna. Skonczlam rezydenture. Mam lat 46!. Stanelam po odbior dyplomu obok kolezanek i kolegow w przedziale wiekowym 28-32lata. Smieszne. Konczac medycyne  w Monachium w 2002roku wydawalo mi sie, ze to w koncu koniec i  ze tak stara jestem….ha..ha..ha.. Teraz juz wiem, ze konca nie ma. Przynajmnie dla mnie. Za to jest slodka droga z przygodami, przystankami, zakretami i niespodziankami. No i jak to podczas kazdej podrozy mozna sie zmeczyc, zasapac, zakurzyc, ale tez spotkac, ucieszyc, nauczyc. Wyczytalam ostanio zdanie Nelsona Mandeli “I never lose. I either win or learn”. “Nigdy nie przegrywam. Albo wygrywam albo sie ucze”. Fantastyczna madrosc.
Rezydentura zakonczona, przeprowadzka do Waszyngto, nowy stan, nowa praca, nowa szkola dla Victorka, Trent wrocil do pracy, nowi koledzy, nowi sasiedzi, nowi znajomi…

Nie wiem jak zatytulowac ten wpis I suma sumarum pare meisicey minelo a ja wicaz go nie opublikowalam. I wciaz nie wiem… “Dyplom”. “Po dyplomie”. “Zaliczone”....kazda z tych wersji ma cos z narcyzmu. Ostanio pacjentka mi powiedziala, “jest pani jedynym lekarzem jakiego znam, ktory nie ma powieszonych dyplomow w swoim gabinecie”...hm...za to inni pacjeci narzekali na ich brak. Ludzi nie zadowolisz. Wyjasnilam owej pani, ze siedzenie i patzrenie sie na swoj wlasny dyplom dzien w dzien, nie sprawialo by mi przyjemnosci (wole sie patrzec na akwarelki, ktore sobie powiesilam), a poza tym przypomna mi egzaminy, nieprzespane  noce, stresujace dyzury ect. A wiec znowu, wole akwarelki drzew lasow, fotografie miejsc ktore cieplo wspominam. Ten post wciaz nie ma tytuly... i niech tak zoastanie.
Za to dolaczam zdjecia z uroczystoci rozdania dyplomowi i bezcennego usmiechu mojego dziecka, ktoremu w ten wieczor obiecalam, ze nastepna praca bedzie taka “od-do”, bez dyzyrow, bez powrotow ciemna noca.


W srodku nasza piatka i "dyrektorstwo" po bokach.

Z moim Misiastym


czwartek, 8 marca 2018

No i jaki z tego moral?


Zadzwonila dzis matka jednego z kolegow Victorka informujac mnie, ze jej sym przyniosl do domu 20$ twierdzac, ze dostal je od Victora. Wzielam gleboki wdech……wyszlam w miare wczesnie z pracy (17.00) z okropna migrena, a moje obsesyjne poczucie niedokonczenia tego co powinnam dzis dokonczyc potegowalo jeszcze niezbyt dobre samopoczucie. 3 glebokie przeponowe oddechy (plus 3 tabletki przeciwbolowe) i zgarnelam Victora na spacer. Sciemnialo sie juz, ale co tam. Victorzasty wskoczyl na hulajnoge i idziemy, a ja sie ciezko zastanawiam jak rozpoczac temat, tak niby “mimochodem”. Awantur nam sie ostanio nazbieralo i chcialam wmiare spokojnie przeprowadzic kostruktywna rozmowe. Wspomnialam wiec o tym co wlasnie uslyszalam, a moje dziecko ciezko sie zdziwilo, ze o co mi chodzi, przeciez zawsze twierdzilam “ze trzeba sie dzielic”. Twierdzilam. Dzien wczesniej powiedzialam mu tez ze, nie bedzie mogl wydac swoich oszczednosci. Powiedzilam. Co prawda nie dodalam  ze chodzi mi o “nigdy”, choc wspominajc okolicznosci rozmowy i ton mojego glosu, dziecko mogo dojsc do takiego wniosku. Na ow dzien przed, mielismy wlasnie taka scene, gdzie …nie, nie krzyczalam, przeciwnie - zabraklo mi slow. Victor, ktory na chwile obecna planuje zostac “szpiegiem”, wyciagnal karty pamieciowe ze wszytkich mozliwych urzadzen elektronicznych i nosil je ze soba w kieszeni. Jak na szpiega przystalo. Chyba. Nie wiem. Nigdy nie planowalam bycia szpiegiem, tudziez nie mialam mozliwosci analizy szpiegowskiej psychiki.  Ale skoro moj 8-latek takie zyciowe plany ma, jako Dobra Rodzicielka i Nowoczesna Matka Dziecku, popieralam je na kazdym kroku wzbogacajac go w literature na temat szpiegowania/tajemniczych kodow i misji z cichym i chytrym planem zachety do uczenia sie jezyka polskiego. No bo jak na szpiega pszystalo, obce jezyki powinien znac. Kazda ksiazka o tym pisze, a I agen 007 obcym jezykiem sie ponoc pporozumiewal. Nie mowiac juz, ze duzo zbieznosci widze w “kodowaniu” I programowaniu (dostal swoj komuter na urodziny), no I wymaganej sprawnosci fizycznej. Tak ze kariere szpiegowska popieram na calej lini. Jak na razie. Wiec dziecko nosilo sobie te karty w kieszeni czujaks sie szczegolnie tajmniczo czy cos w tym stylu. Czyli dobrze wykonal szpiegowskie zadanie, bo ani ja ani T nic nie zauwazylismy. Niestety akcja sie rypla, jak w ktoryms momecie przechwycilam spodnie do takiej prozaicznej czynnosci jak pranie, a z suszarki zaczely wypadac karty i pojedyncze czipy. Misja skonczona. Nawet nie mogalm na niego nakrzyczec. To nie pierwszy raz, bawil sie katami, wiec wie, ze “nie wolno”. Victor plakal a ja probowalam uczyc go oddechu przeponowego, a tak naprawde sama go potrzebowalam, oplakujac wewnetrznie moje zdjecia, kotore bezpowrotnie zaginely w akcji.  W tych wlsnie okolicznosciach zostalo powiedziane, ze nie bedzie mogl wydac swoch oszczednosci, bo one zostana przeznaczone, przynajmniej czesc z nich do odkupienia mamie karty do jej apartu fotograficznego. Logicznie myslac, skoro uzbierana i million razy przeliczana suma (147$ po dolarowce, wiec liczenie zawsze zabieralo nam sporo czasu) ma pojsc na jaks tam karte, to lepiej podzielis sie nia z kolegami. 

No i jaki z tego moral? Jak dla mnie - "zawsze dziel sie z innymi" moze cie nieraz kopnac w tylek. Nie wiem czy mam sie cieszyc, ze Mlody slucha tego co mu przekazuje i sie dzieli, czy mam go zganic, za fakt rozdania (roz-dzielenia) pieniedzy...



niedziela, 25 lutego 2018

Smuggler's Notch, czyli na nartach w Vermont.



Az sie poplakalam. Tak sie cieszylam na te zimowe wakacje! Planowane juz od paru miesiecy z wszystkimi detalami. Wakacje sa, za to ja mam skrecone kolano. Zaraz po pierwszym dniu…


W zeszlym roku po raz pierwszy stanelam na nartach i sie zakochalam od pierwszego wejrzenia.  W zeszlym roku zjerzdzallismy w Gorach Skalistych ( okolo 4000 m.n.p.m.) a w tym roku zaplanowalismy wyjazd do stanu obok – Vermontu. Stan mieści się w północno wschodniej części Stanow. Jego nazwa pochodzi od francuskiego zwrotu „ver mont”, co oznacza Zieloną Górę. Dlatego na Vermont mówi się rowniez „Stan Zielonej Góry”. Zanim stan Vermont stał się częścią Stanów Zjednoczonych, jego tereny pierwotnie zamieszkiwali Indianie z plemion Irokezów, Algonkinów i Abenaków.  Turystyka ma tu coraz większe znaczenie. Niektóre z największych i najbardziej cenionych terenów narciarskich w Nowej Anglii znajdują się właśnie w stanie Vermont.  Zdecydowalismy sie w tym roku na resort narciarski o nazwie Smugglers Notch. Miejsce to zdobylo zaszczytny tytul najlepszego narciarskiego rezortu dla rodzin z dziecmi na Wschodnim Wybrzezu. Smugglers Notch, czyli tak zwany “Smuggs” jest położony u podnóża góry Mansfield (1340 m.n.p.m), będącej najwyższym szczytem w stanie Vermont. Przełęcz znajdująca się u podnóża góry zwana „the Notch” to królestwo sportów zimowych, takich jak narciarstwo, wspinaczka lodowa i jazda na snowboardzie.
Odliczalam dni i wyruszylismy w droge w zeszla sobote. Snieg ladnie padal w noc przed wyjazdem, wiec rano odkopywalismy auta.  4.5h na polnocy – zachod. Mijalismy osniezone choiny, wzgorki, pagorki i malutkie slodkie miasteczka, do ktorych ja czuje szczegolny sentyment. Caly ten region Nowej Angli ma jakis taki hipisowski klimat, pelno tu artystow, festiwali,  farm nastawionych na produkty organiczne i restauracji  w stylu “farm to table” (z farmy na stol). Nota bene dewiza stanu Vermont brzmi "Wolność i jedność" ( Freedom and Unity). Moj T ktory ostatnimi miesiacami kreuje nowa linie piwa w naszej maciupkiej kuchni, tropil nowe browary o ktorych wyczytal gdzies w necie. Tak wiec jechalismy w swietnych nastrojach, bez pospiechy, no bo przeciez wakacje.

Widok na szczyt Madonna 1109 m.n.p.m
Zarezerwowalisy malutki domek w srodku resortu. Z kuchnia, duzym salonem i kominkiem na dole i dwoma pokoikami  na gorze. Z kazdego okna widok na gory – 3 szczyty Madonna, Morse, Sterling, miedzy domkami à la ogniska z siedzeniami wokolo,  basen,  caly komplek przeznaczony dla dzieci z roznymi atrakcjami, sklepik, 2 restauracje, pub, kawiarentka no i oczywiscie wyporzyczalnia nart/snowordu . Malutkie buskiki podworzece pod wyciag narciarski.  Wszystko kreci sie wokol nart. Pierwszy dzien zaraz ruszylismy na stok. Choc myslalam ze jestem w miare przygotowana fizycznie, bo ostanio chodzilam dosc regularnie na yoge, a w domu pedalowalam zawziecie na “orbitku”, mialam trudnosci ze zlapaniem rytmu. Potluklam sie strasznie. Odkrylam w koncu jedna z tras, ktora byla na tyle latwa, ze moglam,
wyluzowac i cieszyc sie widokami gor, zamiast koncentrowac sie na technice jadzy, ktora niestety coz....nie jest najlepsza. Przeliczylam sily na zamiary. Wydawalo mi sie ze, jak dalam rade w Gorach Skaliatych (~4000m), to co tam pagorki Vermackie (~1000m).  Niestety daly mi sie we znaki. Pod koniec dnia, poczulam sie na silach, zjechac “moja trasa” sama z Victorkie, a wyslac T i tescia na prawdziwe gory. No i jak tak sobie zjerzalismy z Misiastym spokojnie rozmawiajac i patrzac na zachodzace slonce  uwielbiam te leniwe poznopoludniowe slonce), jak....nie mam najmniejszego pojecia co sie stalo, w kazdym razie na prosetej drodze, nawet nie na gorce, na drodze, przewrocialm sie tak, ze oby dwie narty sie same odpiely!!! Osoba jadaca za nami zaraz sie zatrzmala i naciskala, ze postoi troche ze mna, zeby miec pewnosc, ze jestem w porzdku. Wydawalo mi sie ze bylam. Czulam sie super, snieg narty, widoki, pierwszy dzien wakacji. Wieczorem  gotowalam kolacje dla wszystkich, gralismy w gry planszowe i wogole mielismy super reszte dnia, dopoki nie obudzilam sie w nocy ze strasznym bolem kolana....

Nastepne dni przyniosly deszcz i tak derastyczne ocieplenie, ze wszystlo przmienilo sie w bloto, maz, a co niektozy zalozyli szorty (w lutym!). Zamiast nart byl basen, gry planszowe, ukladanie puzzli i ogladnai igrzysk olimpijskich. W jeden z dni wypralismy sie odwiedzic przyjaciol, ktorch znalismy jeszcze z Bostonu, a ktorzy przeprowadzili sie w te regiony do Burlington.  Burlington mieści się w hrabstwie Chittenden, na wschodnim brzegu Jeziora Champlain i jest największym miastem Vermontu jest Burlington, które zamieszkuje 42 tysiące osób. Stolica stanu, miasto Montpelier  - maciupkie!, tylko 8 tysiecy ludzi!!!  jest największym producentem syropu klonowego w całym USA. Jak sobie pomysle ze moje kochane Olesno ma 12 tysiecy ludzi! Jak na Amerykanskie warunki to bardzo, bardzo male miasta i miasteczka. W czwartek chlopali wrocili na stok, a ja ze lzam w oczach zamknelam za nimi drzwi. Coz, chcialbym, ale kolano wciaz bolalo i boli. Chodze, bo chodze, ale jestem na srodkach przeciwbolowyc wiec....rozum zwyciezyl. I to chyba tyle z mojej jazdy na nartach w tym roku....

Jezioro Champlain, widok z tarasu Akwarium w Burlington.

Vermonckie klimaty - "jakas" znana piwiarnia.
Nasz wakacyjny domek.

Victor sie strasznie obrazil, ze dostal "dzieciece" lozeczko
i spal na materacu na podlodze.

Wakacyjny domek.
Narty, snieg i wakacje!!!
Zjerzdzam!!!


wtorek, 13 lutego 2018

Sen.


Jestesmy w drewnianym domu. Duzym domu, ogromne pomieszczenie z wysokim sufitem i drewnianymi belkami u sufitu. Nie znam tego miejsca. Pomimo drewna, jest jasno, ale nie jest przytulnie. Jest dlugi drewnany stol. Jest Pani Krysia i mowi, ze potrzebny jej jest Wellbutrin (lekarstwo na depresje). Mam wrazenie, ze nie ma pieniedzy na te tabletki. Choc nic nie mowie, dziwie sie, ze jej nie stac,  bo wiem ze ma mieszkania na wyjem, a ja mam nadzorowac ten project. Przewija sie czesto slowo  “appraisal” (co w tlumaczeniu na polski znaczy: oszacować taksować wycenić). A teraz jjestem w pokoju z Babcia, jest usmiechnieta. Sa tu dwa lozka, a pomiedzy nimi stoi szafa, taka jaka pamietam z Laz. Masywna, ciemne drewno, ma zloty uchwyt, ciut zasniedzialy. Babcia ma na sobie swoj “fartuszek”, ktory tak czesto nosila szczegolnie w lato. Jasnoszary w delikatna krateczke.  Babcia otwiera szafe I pokazuje mi sukienki, rozpoznalam jedna z nich, choc nie moge sobie teraz przypomniec ktora. Jedna z nich wisi na wieszaku, ktory byl zaczepiony o zloty uchwyt szafy. Ogladam te sukienki I nie moge sie nadziwic, ze sa uszyte perfekcyjnie I caly czas zastanawiam sie dlaczego Mama krytykowala Babcine szycie. Te sukienki sa “perfekcyjen”, tak to to slowo, ktore pamietam ze snu. Perfekcyjne! Pokazuje Babci t-shirt Virtorka, ktory jest za duzy, z mysla o przerobce. Mam tez jakis inny t-shirt. Klade oby dwa na lozku I przykladm jeden na drugi. Jeden jest zdecydownaie za szeroki, jakis taki kwadratowy….i sie obudzilam.


Po-styczniowa refleksja.

Migawka ze spaceru. Moje chwile relaksu.

Styczen byl ciezki. Bardzo ciezki i inntensywny. Snila mi sie Babacia. Dwa odejszia, dwa pozegnania na odleglosc. Wiadomosc o Misiu zastala mnie w pracy, w srodku dnia z dyzurem w perespektywie i na 5 minut przed moja co tyodniowa superwizja z moim przelozonym. Zanim zdazylam wejsc do jego gabinetu kolezanka poinformowala mnie mimochodem, ze moja pacjentka probowal popelnic samobojstko i jest “na dole” (czyt. u nas na pogotowiu). W wyniku czego, jak dobrnelam do gabinetu i opadlam na fotel mogla tylko plakac. Ba szlochac rozpaczliwie. Moj psychiatryczny szef, jest rowniez nauczycielem yogi i wszystkie mozliwe techniki relaksujace plus mindfullnes sa nam znane i przez nas propagowane, ale w tym momecie nie pomagalo nic. Lzy musialy poplynac, a otworzona puszka padory wypluwala nieprzerobione mometry i zale zepchniete do podswiadomosci. Gdzies w tym wszystkim, w konteksie mi juz malo oczywistym, wspomnialm o Babci Nadzi, ktora powtarzala zawsze, ze po smierci bedzie sie nami opiekowac i bedzie przychodzic do nas we snie, zeby nas ostrzec. Przez dlugi czas po smierci Babci niechetnie nocowalam u nich w domu, co bylo dosc skomplikowane, bo Dziadek zyl i przezyl Babcie o cale 10 lat! Do dzis, czuje sie tam jakos nieswojo, i coz…wole raczej tam niespac. Co nie jest zbyt logiczne, bo sen to sen, i zdazyc sie moze wszedzie. Ale nie mozna wymagac logiki od podswiadomosci. Jak wiec tak szlochalam, wyciagajac po koleji odejscie pani Krysi, odejscie Misia, napiecia malzenskie, matczyne poczucie kleski (bo nauczycielka mailowala ze Victor plakal w szkole z niewyjasnionych pwodow), moja pacjetka na pogotowiu (ktora widzialm 2 dni temu i uwarzalam ze nie ma zadnego zagrozenia), ciagle poczucie bycia w zawieszeniu i w pogoni “za czyms”… w tej calej zewnosci I  nostalgi pojawiala sie nagle Babcia! Babcia, ktora po smierci ma do nas zagladac i to jak sie tego obawiam. Na to moj przelozony, ze w takim razie cieszmy sie na przyjscie Babci i wyczekujmy Jej przyjscia w radosnym i pozytywnym nastawienu. No i Babcia przyszla tej samej nocy… Przedziwny sen. Z babacia i z pania Krysia...
Opisze za chwile, w osobnym wpisie.

czwartek, 8 lutego 2018

Zimna krew?


Za naszych bostonskich czasow czesto chodzilismy do klubu na wystep komediantow. Mielismy nasz ulubiony klub przy skwerze zaraz kolo Harwardu i nigdy nie wyszlismy z niego zawiedzeni. Klub byl (i jest) prowadzony przez M., ktory sam w sobie jest milym facetem, nie jest za to zbyt dobrym komediantem. Za to swietnym organizatorem, moderatorem i lowcom talentow. Te wieczory to krotkie 10-15 minutowe wystepy startujacych komikow, ktore to M. moderowal - zaczynal, zapowiadal i konczyl wieczor. Jego stalym repertuarem, ktory sie WSZYSTKIM przejadl, nie mniej jednak, byl i jest niezmiennym punktem programu, ktory nalezal to tego klubu, tak jak i nalezy sam M.,  bylo wyliczanie kto zamarl albo ma umrzec….taki czarny humor, z dreszczykiem. Czemu o tym pisze?. M. mi chodzi po glowie, pewnie po czesci, bo moj T chcialby zorganizowac taki komediowy wieczor tu w Berkshire i kontaktowal sie z M., a pewnie po innej, tej wiekszej czesci, to ostania seria wypadkow. Mam wrazenie, ze moje ostatnie wpisy to relacje o smierci, ktore zapowiadam, tak jak M. - ”slyszeliscie, ze…”. Tylko, ze mi wcale nie do smiechu.

We wtorek rano - bo ze wzgledu na przesuniecie czasowe najczesciej rano zastaja mnie takie nowiny - kolejna wiadomos o smierci! Trzecia w przeciagu niespelna 4 tygodni!!!!. Kolega z podstawowki, ba z przedszkola! Pamietam jak byl przebrany za krola na balu w przedszkolu….Od zanjomych (i NIE-znajomych) dostaje ostatnio wiadomosci typu: “nie wiem czy wiesz, ale chcialem(lam) cie poinformawac, ze zamarl ten czy tameten…” Po ostatniej wiadomsci o smierci Marcina we wtrorek rano (po poniedzialkowym dyzurze) pomyslalam sobie nie, nie nie…nie moge tak, nie moge isc teraz do pracy i sluchac o czyis problemach, wczuwac sie i empatyzowac. Nie moge, po prostu nie mam sily!!!.  Ale co? Napisac, ze jestem chora? To wierutne klamstwo! Napisac, ze potrzebuje wolnego bo kolejna osoba z mojego zycia zmarla...to jakby wykorzystywanie czyjejs smierci, no bo co bede robic w domu? Pewnie bym poczytala ksiazke, ale to nie w porzadku. Ktos zmarl, zebym ja poczytal ksiazke….Wewnetrzne poczucie obowiazku i sprawiedliwosci (nie raz zyczylaby sobie miec go mniej) zwyciezylo i poszlam do pracy. Jak gdyby nigdy nic sie nie stalo. Pacjent, ktorego przyjmowalam w tym dniu, przed paru laty spowodowal wypadek samochodowy w ktorym zginela osoba. Pomimo, ze nawalilo auto (i  to auto, czy czesc tego auta zostala wycofana z obiegu), w pewnym momecie koszty sadowe i odszkodowanie pochlonely wszystkie oszczednosci i wedlug jego adwokata, najlepszym wyjsciem bylo przyznanie sie do winy. Co z ciezkim sercem zrobi i trafil do wiezienia na 14 miesiecy. Z wysokiego stanowiska, do wieziennej celi, plus rozwod - po czesci teoretyczny, zeby zabezpieczyc zone przed ruina finansowa, bo sad konfiskowal co sie dalo. Do tego sam wypadek, ktorego on sobie nie moze przypomniec (moze to i po czesci dobrze), wstrzas mozgu z powaznymi kosekwencjami – spowolnieniem, trudnsci z wyslawianiem sie, pamiecia, do tego ciagle niepokoje, napady paniki,  zespół stresu pourazowego, bezssennosc. Przed paroma miesiacami u jego zony (teoretycznej ex-zony) zdiagnozowano nieuleczlna chorobe. Nie wiadomo jak dlugo, nie wiadomo jak szybko. Moze to potrwa miesiac, a moze i lata. Zycie w niepewnosci. Ona wciaz pracuje, ale miala pare atakow, ktore za kazdym razem kompletnie wywracaja swiat mojego pacjenta do gory nogami. Zrozumiale. Po moich osobistych przejsciach ostanich paru tygodni, zapoczatkowalm kokretna rozmowe. Co zrobisz jak dostaniesz telefon, ze nie zyje. Do kogo zadzwonisz, gdzie sa numery telefonow, prosze uwzglednij, ze nie zawsze jestes w stanie szybko zareagowac i przypomniec sobie wszystko, odblokuj telefon (w momecie stresu mozesz nie pamietasc kodu), zapisz numery telefonu rodziny i wloz do portfela, powies w widocznym miejscu. Czy rozmawialiscie o porzebie?,  gdzie sa document, czy jest ostatnia wola?….ect. Widzialm jak sie kurczyl i ciezko oddychal, ale przerabialismy to wolno, krok po kroku, a ja sie czaly czas zastanwialam, jak go “poskladac do kupy” i po naszej sesji wyslac w swiat, zeby zyl  normalnym zyciem…prawie normalnym. Normalnym w zawieszeniu. Ja sama nie oddychalam chyba przez cale 45 minut. Nie wiem skad wzielam na to sile, zeby przez to przebrnac i skad tyle “zimnej krew” we mnie…..zaskoczylo to mnie sama.

Wieczorne blogowanie...


wtorek, 6 lutego 2018

Orbitek :)


T zafundowl mi na gwiazdke …ooooo …jak brakuje mi  polskiego slow to wrzucam na  google, a tu prosze, takie tlumaczenie…orbitrek! Orbitek, padne chyba. Na szczescie byla i druga wersja… trenażer eliptyczny. O juz sie dawno tak szeroko nie usmiechalam do google :)
Tak wiec, T sprezentowal mi trenażer eliptyczny, ktory po dlugich wojazach i zwlokach dojechal i zostal dumnie rozstawiony w piwnicy, ktora to na to kata wkoncu uporzadkowalismy. Nawet nowy dywan polozylismy. Maz mi komputer podlaczyl, w ramach umilenia czasu. Nic juz nie musze robic, tylko na to wejsc….Oczywiscie najpierw orbitek stal nie pod tym katem co trzeba. Potem nie mogalam znalesc adldasow, tych bialych, bo te seledynowe to na inna okazje. Potem dzwiecznos komputera nie taka. Ppotem nie moglam znalezc dobrego flimu, ktory by mnie na tyle zainteresowa, zeby sie oplacalo przy nim cwiczyc. Ja strasznie nie-telewizyjna jestem…tzn dokumentarze lubie, ale jak tu przy dokumentarzu cwiczyc. Nijak!. A co do filmow to strasznie jestem kaprysna. W koncy przy 3 podejsciu, sie udalo. I film spasil, I sie przyjemnie w miare (podkreslam w miare!) przyjemnie pomachalo rekami i nogami. Musze tez dodac, ze moj maly zaraz wskoczyl (nawet, jak jeszcze orbitek stal nie pod tym wlasciwym katem) z ipotem w uszach i machnal 35 minut. Ja peklam po 3 minutach….Jestem wiec w trakcie przeprogramowywania swojego podejscia do cwiczenia, a scisle mowiac, w planie mam “zachwyt nad spotem” i poczucie ze “nie moge sie juz doczekac na moje sportowanie sie”. Sila pozytywnego myslenia ruszyla. Programuje sie! Zdecydownie za to musze odprogramowac wizje “orbitka”, bo widze siebie jako chomika biegajacego w kolowrotku.



niedziela, 4 lutego 2018

Żegnaj...

Odszedl rowniez i Misiu. Wiadosmosc spadla jak grom z jasnego nieba, urzywjac staropolskiej metafory. Lzy i poczucie winy. Nie odzzywalam sie od dluzszego juz czasu, znowu ta przeklata wymowka, “bo nie maialam czasu”. Obchodzil niedawno urodziny, ja bylam na dzyzyze…myslalam, mogla wyslac sms-s, ale...nie mialam czasu….Glupota i beznadzieja. Jest już za późno! Nie jest za późno! Jest już za późno!
Nie jest za późno! Spiewalo Stare Dobr Malzensto za Stachura… Już jest za późno! Kochany dobry Misiu. Szkolny kolega, przyjaciel. Poszarpane wspomnenia. Urywki zycia, dawo juz zapomniane, wracaja i odchodza. Smieje sie sama do siebie, placze jadac samochodem. Misiu na szkolej wycieczce, Misiu dyskutujacy na przewie, Misiu na moich urodzinach. Misiu, w liceum zawsze zwracajacy sie on nas “dziewczeta”. Misiu i jego ogromny pies, Bursztyn, skaczacy na mnie.  Z Misiem nad jeziorem, na pierogach w Ratuszowej, na plazy w Holandii. Misiu wiazacy mnie na lotnisko przed wylotem do USA, przysypialam na tylnym siedzeniu….pozegnalne zdjecia…ja z Misiem a w tle “immigrtation and custom”…klatka stop….Telefo…pogrzeb, jakie kwiatki Misiu lubil?...Nie wiem. Tyle rozmow, tyle zarwanych nocy, rozmow w samochodzie. Nie wiem jakie kwiatki Misiu lubil.


Wygladam zo okno, wciaz sypie. Spkojna biel. Nasza jablon po kolna we sniegu….Pustka. Smutek straszny. Choc w pelni nie dociera. Czuje tak jakby zza swiatow Misiu usmiechal sie dalej. Ruszyly w ruch media..sms-y, skyp, whatsapp  (i chwla im za to), tak jakby napedzone Misiem. Po latach rozamawialm z moja przyjaciolka z przedszkola, z liceum, sms-owalam  z ludzmi  liceum…moze jakies spotanie bedzie . Juz wiemy, ze nie mozna czekac… Misiu gdzies tam nad tym wszytkim czuwa. “Jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć..”. Zegnaj Przyjacielu.