poniedziałek, 30 grudnia 2013

I jeszcze raz o Swietach.






Swieta, Swiata i po swiatach….dzieciatko sie urodzilo 27 grudnia, Mikolaj przyszedl o czasie, przepisowo objedlismy sie strasznie, nagadalismy sie z Rodzina ( choc moglabym i wiecej), nawet pare razy ( i troche) wyszlismy sobie wieczorkiem z T. i poczuli smak starej wolnosci i braku zobowiazn. Milo potem bylo wroci do “zobowiazania”, ktore tak bardzo wyczekiwalo Mikolaja, ze w obawia przed przeoczeniem go, tudziez evtl. zapomnieniem  przez niego czarnego ( koniecznie czarnego) Power Ranger, moje kochane dziecko nie ruszalo sie spod choinki. Slodkosc mojego Potworka spiacego wsrod prezentow jest rozczulajaca. Przypominaja mi sie jego pierwsze Swiata, kiedy to 6 tygodnoiwego ulozylismy pod choinka wsrod prezentow, w sweterku z napisem “special delivery”. Taka bylam wtedy opetana hormonami milosci i macierzynstaw, ze szczerze mowiac malo co z tych Swiat pamietam. Rodzice byli. To najwazniejsze. I Puchatek! Wszyscy przylecieli do Bostonu podziwiac naszego Victorzastego.  I Swieta byly takie prawie prawdziwe. Z zupa grzybowa-z polskich, przez Tate uzbieranch, a przez Mame nielegalnie przemyconych grzybow (no bo jak to z polska zywnoscia za “wielka wode”,  przeciez to bron biologiczna moze byc; pomylenie z pokreceniem w mozgach niektorych ludzi). Byla nasza salatka corocznie przygotowywana. Pierogi, co prawda stad, i co prawda w zamrazalce!, bo ja zapatrzona tylko w jedna istotke zapomnialam ich przygotowac, tudziez, przypomniec o ich istnieniu. I pierniki przyjechaly, I Tata z Puchatkiem zrobili-gingerbred ciasteczka. I sernik byl! Mniam, mniam…..Karpia nie bylo :(  Ale za to inna ryba, ktora doczekala sie szczerych pochwal Tatusia-a to duzo.  I tloczno bylo! My z naszym przybytkiem, Rodzice, Puchatek, Moody i Ania ze swoim synkiem. Lubie tak. Dzuzo ludzi, tak, tak powinny wygladac Swieta. I cudowna  nowina tamtych Swiat. Moj Puchatek, bedzie pania Puchatkowa! Ja bede ciocia, a Victorzasty kuzynkem! Co wiecej trzeba do szczescia?! Swieta w Teksasie sa inne. Mile, ale inne. Brakuje mi ….nie wiem....magii?! Inaczej tego nie da sie ujac. Tego wszystkiego mi znanego, swojskiego. Tesknilam nawet za przepisowymi corocznymi klotniami Rzodzicow. Obowiazkowo o lampki na choinke, ktore co roku w momecie “pierwszej gwiadki” przestaja swiecic. My z Puchatkiem udajemy, ze nie widzimy, Tata zaczyna sie obrazac-stresowac-pocic, bo zaraz bedzie coroczny komentarz Mamy – “Tak Wojtusiu, jedyne co miales na  glowie to swiatelka na choinke, i co?”  To chyba ta “magia” wykreca nam ten sam numer co rok, bo obojetnie ile by nie bylo lampek, przy kolacju wgiljnej w Naszym Domu on zastrajkuja. A wiec po przepisowej akcji “lampki”, nastepny punkt programu to “lyzka”. Tata po zjedzeniu zupy grzybowej -wlozy sobie lyzke do kieszeni koszuli i powie, ze nie moze jej jej odlozyc, bo to przynieszie nieszczescie i w sumie to gdzie sa nastepne dania, “lyzka nie moze wystygnac”. Tu nastepuje riposta Mamy na temat taty brzucha, i zeby tata spojrzal na siebie….potem bedzie numer “ziemniaki”. Do drugiego dania Mam zaserwuje ziemniaki, a Tata zacznie sie dochodzic, ze “gdzie tam ziemniaki za czasow Jezusa”…..O jej ….to sa moje prawdziwe szczesliwe Wigilje! Kochalam je od zawsze. Jako dziecko pamietam mialam taki malutki zeszycik i robilam sobie moj wlasny prywatny kalendarzyk, w ktorych odkreslalam dni do swiat. I kalendarze adwentowe mialysmy! Nie te czekoladkowe, czy te z Lego-choc moj Mlody oszalal ze szczesia na jego widok. Nasze byly takie zwyczajne, z obrazkami. Rodzice nam przywiezli z NRD…….I co roku otwieralysmy te same okienka z takimi samymi wypiekami i poczuciem szczescia. Kochane czasy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz