niedziela, 8 października 2017

Zbieramy jablka a Lenox obchodzi 250 lat!



Wczoraj obczodzilismy 250 lecie naszego miasteczka-Lenox. Byla oczywiscie, wedlug amerykanskiej tracycji, parada przez srodek miast. Pomagalismy po szkole malowac akwarelki odtwarzajace widoki miasta ze starych fotografi, ktorymi byl udekrowany pojazd reprezentujacy szkole Victora.   Nasi  przyjaciele z Europy, ktorzy odwiedzaja nas regularnie, przynajmiej raz w roku, bez
wzgledy na nic -nawet na niedawno co urodzona coreczke (po prostu przyjechala z nimi), smiali sie, ze w Europie obchodzi sie np. 1250 rocznice, a tu juz na 250 lat ludzie sie ciesza. Coz … mlode panstwo. Smieszy amerykanska definicja antyku. Rzeczy, ktore my w Europie , wystawiamy na strych lub wyrzucamy “bo po babci, czy po cioci”, tu sa ustawiane w sklepach antycznych.  Zawsze rozbawial mnie sklep antyczny w Bostonie, ktory specjalizowal sie w …klaoryferach.  Caly sklep (z wywieszka “Antyki”) jak I przed sklepem wypelniony byl kaloryferami roznej wielkosci, kolorow, “stylow” (nawet bym nie pomyslala), jak rownie stopnia zardzewienia.  Klasyczne zeberka z blokow PRL-owskich, na ktorych w moim dziecinstwie…rozne rzeczy sie dzialy. Odwieczne pranie, nieraz tez obok suszyla sie kielbsa, tuziez  w sloju “naciagala sie” cebula z cukrem na kaszel, a raz nawet pamietam chodowalam “pleśn ” na zajecia z biologii. Pamietam jak dzis instrukcje pani z biologi: na spodeczek (taki szklany – dzis pewnie bylby zaklasyficowany jako “amerykanski antyk”) polozylam  wilgotna ligline (czy ktos dzis pamieta ligline!, co sie robilo z liglina), na to skorke chleba i przykrylam szklanka. Po paru dniach mialam piekna pleśni , ktora prezentowalam na zajeciach biologi, w rama uczenie sie o pleśni  i zarodnikach.  Jak sobie teraz o tym pomysle….Pewnie  byla bym usunieta ze szkoly za przyniesienie toksyn, a wtedy - prosze, pani z biologi byla nowoczesna i wprowadzala “interakcyjne zajecia”.

Zyjemy juz jesiennym tempem. Tradycyjnie pojechalismy na zbieraie jablek.  Jedziemy zawsze na “nasza farme” na wzgorzu. Objadamy sie jablkami, zabieramy co piekniejsze do domu, wybieramy dynie,  ta glowna na schody przed domem, bo pozniej i tak dokupujemy dynie do malowania, naklejania, wycinania w zaleznosci od nastroju. Jest tam tez taki malutki sklepik, z domowymi przetworami, miodem,  ale tez  z …ze wszystkim. W zaleznosci od pory roku. Domowej roboty swieczki, mydla, zrobione na drutach/szydelkiem  – tym razem dynie, myszki ect., rozne figurki i figureczki, czyli jednym slowem mowiac rzeczy dla mnie “niezbedne”. Rzeczy ktore woze, ze soba po calym swiecie, bo nie mam serca ich nigdy potem wyrzucic.

Dzis przetwarzlismy wczoraj nazjbierane jablka.  Po pierwsze  - jablecznik. Klasyczne ciasto owocowe pieczone praktycznie co weekend przez moja Mame z roznymi owocami, w zaleznosi od pory roku. Dla mnie najsmaczniejsze wlasnie z jablkami. W moim domu dziecinstwa wszyscy preferowali wisnie. A ja wlasnie jablka. Z odrobina cynamonu. Owoce byly z ogrodu Babci Nadzi Dziadka Wladka…Drylowalismy wisnie, spryskani sokiem. Jablka na dzrzewach, po dzrzewami, agrest i porzeczki na krzakach….sliwki wegierki mozna bylo zrywac wychylajac sie z okna kuchni. Morele, miabelki, orzech wloski i orzeszki laskowe….Warzywniak, ziola, szklarnia z pomidorami, kwiaty….Przepis na ciasto mam we krwi. Moge robic z zamknietymi oczami, ale….dzis zapomialam dodac piane z ubitych bialek!!! Przypomnialo mi sie jak wstawilam pierwsza czesc ciasta do pielarnika!. A i tak wyszlo!.

Myszkujemy po sklepiku.

Jablecznik wedlug mojej Mamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz